Star Wars: The Force Unleashed to gra z serii Star Wars, którą twórcy umieścili w wydarzeniach między trzecim a czwartym filmem z tej serii. Tytuł ten powstał pod skrzydłami LucasArts z premierą w listopadzie 2009. Przyznam szczerze, że to pierwszy opis gry pisany przeze mnie z taką boleścią.
Moje pierwsze odczucie jest takie, że ktoś miał bardzo dużo dobrych chęci i pomysł na ciekawą fabułę, ale pisał ją na kolanie podczas przerwy na papierosa. Postacie są świetne, podkład głosowy jest dopasowany do sytuacji, ale sama historia jest tak… niepełna? Nawet nie wiem jak to opisać – jakby zabrakło jej ducha.
Nasza historia zaczyna się od Darth Vadera przybywającego na planetę Kashyyyk w celu zabicia ukrywającego się tam Jedi. Mamy okazję pograć silną postacią, możemy rzucać czym i kim popadnie, a wrogów tniemy na plasterki w chwilę. Vader odnajduje Jedi, a wraz z nim jego syna, w którym drzemie wielki potencjał, więc zamiast pozwolić chłopca rozstrzelać, zabija swoich żołnierzy i potajemnie zabiera małego ze sobą jako swego ucznia.
Następnie widzimy dorosłego już mężczyznę (zwanego przez wszystkich pieszczotliwie chłopcem), którego Vader wysyła w pogoń za różnymi Jedi. Ma go to przygotować do walki z Imperatorem u boku swego mistrza. Jednym z celi jest Generał Kota przepowiadający nam, że widzi siebie w roli naszego mentora. Oczywiście nim wyruszymy musimy uporać się z samouczkiem. Troszkę się z tym spóźnili…
W tym momencie spotykamy też Proxy – robota-zabójcę starającego się trafić na właściwy moment, aby nas zabić i pilotkę Juno, która później okaże się naszym wątkiem miłosnym. Swoją drogą spotkanie z Juno było urocze: “cześć, jestem Starkiller, miałem już siedmiu pilotów, wszyscy nie żyją”. Nie ma chyba piękniejszego sposobu na powiedzenie: “związek ze mną jest bardziej jak skomplikowany”.
Po wykonaniu zadania spotykamy się z naszym przełożonym, a ten sieka nas na plasterki i ciska nami po sali, bo szpiedzy Imperatora siedzieli nam na ogonie, a ten miał nie wiedzieć, że istniejemy. Zostajemy wyrzuceni poza statek, aby zostać później reanimowanym przez Vadera. Dostajemy nową misję: stworzyć sojusz wystarczająco silny, aby mógł pokonać Imperium.
Zaczynamy od zabrania pijanego Kota z kantyny (jakkolwiek dziwnie to brzmi), potem ruszamy na Kashyyyk, gdzie mamy znaleźć coś cennego, co należy do przyjaciela Koty. Spotykamy tam księżniczkę Leię będącą politycznym zakładnikiem, a ona daje nam zadanie uwolnienia pojmanych Wookie. Następnie wyruszamy na planetę Felucia, aby uratować senatora Baila Organa i zacząć tworzyć sojusz. W tym momencie włącza się Vader, który aresztuje zebranych senatorów, a nas próbuje (znowu) zabić. Okazuje się, że całe nasze starania były tylko po to, aby odkryć tożsamość przeciwników Imperium.
Starkiller przeżywa starcie i wyrusza na Gwiazdę Śmierci, aby uwolnić więźniów i zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem…
Mechanika gry jest prosta i trudna zarazem. Mamy do dyspozycji masę umiejętności, ale przy większości z nich musimy sami poszukać odpowiedniej kombinacji klawiszy. Z podstawowych ataków przypadły mi do gustu błyskawice, bo można było szybko siekać wszystko na odległość. Poza tym mamy też “quick time events”, które dawały nam dostęp do ciekawych sposobów wykończenia przeciwnika.
Najbardziej przypadło mi do gustu coś, co twórcy określili “realistyczną reakcją przeciwników”. Biegnący w moją stroną szturmowiec się wywalił. To było takie prawdziwe, takie piękne… Żałuję, że nie nagrywałem! Inny za to tęsknym wzrokiem patrzył się na karabin, który mu wyrwałem za pomocą mocy. To spojrzenie dokładnie opisywało to, jak bardzo miał przerąbane.
Na grę zeszło mi całe osiem godzin i jestem w szoku, ale jednocześnie mnie to nie dziwi. Fabuły było mało. Podejrzewam, że mogłoby być jej więcej, ale prawdopodobnie wycięto to i owo, aby minimalizować koszta. Historia Starkillera mogłaby być fajna, budować napięcie, a ostatecznie przeleciała mi przed oczyma i nawet nie zdążyłem poczuć tego przywiązania, jakie z reguły czuję przy porywających tytułach.
The Force Unleashed ma też taką wadę, że jest bardzo kiepskim portem z konsoli, więc błąd błędem pogania. Czytając komentarze innych graczy myślałem sobie, że przecież nie może być aż tak źle, ale myliłem się i to bardzo. Jak raz mi się wykrzaczyła gra, tak potem wykrzaczała się nagminnie.
Nie mówię tej grze “nie”, ale spodziewałem się czegoś innego. Ma ona wiele ciekawych elementów, ale one – jak już wcześniej pisałem – wydają się być w pewnym momencie ucięte i ciężko się o nie zaczepić. Starałem się znaleźć coś całkowicie pozytywnego, ale to jest strasznie trudne, bo chociaż sporych ambicji twórców, gra nie spełniła do końca moich oczekiwań… Mam nadzieję, że druga część poprawi trochę zdanie o tej pierwszej.
Mefisto
Hehe nasza wspólna znajoma uświadomiła mi wczoraj, że czytam Cię już od roku!😁I że lubię czytać recenzje gier, choć gry to ostatnia rzecz, która mnie interesuje😅
Zatem mamy rocznicę znajomości! Trzeba to jakoś uczcić! 😀
Ciekawe, czy twórcy gry tworzą jakieś swoje fabuły, czy tez bazują na książkach i komiksach z Expanded Universe…🤔Ja, tak czy inaczej, znam tylko filmy, ale ta nieskończoność historii w uniwersum SW zawsze mnie wprawia w podziw🙂
Jak zawsze fajnie mi się z Tobą „grało”😉
Z tego, co wiem, to akurat ta gra była bazowana na jakiejś powieści, ale sporo gier SW są po prostu kolejną historią w uniwersum. 😉
Miło mi to słyszeć! 😀