Gierkowo

#012. Ark: Survival Evolved

Screenshot-15

Wielu z nas w młodości lubiło dinozaury. Takie duże, fajne “cosie”, którego oglądało się chociażby w Pradawnym Lądzie i wydawałoby się, że gdyby pojawiły się w dzisiejszym świecie to byłyby najlepszym przyjacielem każdego. Ja wciąż je lubię, nie wyleczę się z tego. W szczególności, że jednego dnia odkryłem grę, która nazywa się Ark: Survival Evolved. Jest to gra, w którą można grać zarówno samemu bądź na serwerze z innymi graczami. Jako, że jestem mrukiem, zacząłem moją historię samemu i bardzo mocno się wciągnąłem.

Historia zaczyna się prozaicznie prosto. Budzisz się prawie nago na plaży. Wokół ciebie jedno wielkie nic poza tą nieszczęśną plażą, a ty nawet spodni na tyłku nie masz. Na szczęście dosyć szybko coś mnie zeżarło, więc nie zdążyłem nawet zmarznąć, ani zawstydzić się brakiem porządnego odzienia. Drugie podejście było łatwiejsze. Zorientowałem się w tym, że mogę zbierać różne rzeczy i robić z nich narzędzia. Taki typowy surwiwal. Nim jednak zauważyłem, że różne typy narzędzi potrafią pozyskać różne rodzaje surowców z jednego materiału, minęło sporo czasu, a ja, żeby np. zebrać strzechę, nawalałem w drzewo pięścią ile się dało. Raz się w ten sposób zabiłem. Gdyby dawali medal za głupotę to miałbym ich już dwadzieścia.

Screenshot-17

Wracając jednak do mojej historii… Gra to typowy surwiwal. Z każdym wbitym poziomem otrzymujesz punkty engramu, za które wykupujesz “przepisy” na wszelkiej maści rzeczy: od ogniska do pistoletu. Każde ulepszenie ma swoją cenę, jak i wymagany poziom, aby go kupić (no bo głupio byłoby biegać z karabinem już od samego początku). Oczywiście obowiązuje też piramida ulepszeń, tzn. aby odblokować ścianę z drewna, musisz wpierw odblokować ścianę ze strzechy.

Zacząłem od domu ze strzechy. Byłem jak jedna z trzech świnek w lichym domku. Kiedy nadszedł wilk, a dokładniej rzecz biorąc Tygrys Szablozębny, mój domek został zdmuchnięty w chwilę (a ja zostałem zeżarty). Nieważne, to tylko gra. Punkty doświadczenia dostaje się za wszystko, nawet za samo stanie w miejscu, więc pierwsze poziomy wbija się dość prosto. Dosyć szybko dorobiłem się wystarczająco punktów engramu, by zacząć budować drewniany domek. Ten okazał się nieco odporniejszy na tygrysa szablozębnego, ale Brontozaur, którego przypadkiem wkurzyłem (żebym jeszcze wiedział jak), okazał się, bądź co bądź, silniejszy niż moja chatynka. Znowu byłem bezdomny, a do tego zadeptany przez stepującego wielkoluda.

Wziąłem się wtedy za siebie i zrobiłem kolejny upgrade domostwa. Wkroczyłem w erę kamienia łupanego i czułem się w mojej chatce bezpieczny. Dosyć szybko dorobiłem się łóżka i paru domowych przyrządów, więc było mi jak w raju. Tylko stepujący Brontozaur łaził mi po dachu i dziękowałem niebiosom, że to gra, bo bym został pełnoetatowym naleśnikiem bądź inną mokrą plamą. Swoją drogą ten Brontozaur okazał się też bardzo pomocny, bo odganiał mi większe drapieżniki póki coś go nie zeżarło.

W międzyczasie uczyłem się, jak grać, więc z czasem przypadkiem odkryłem, że dinozaury można oswajać. Fakt faktem, że ja nauczyłem się tego w brutalny sposób, bo przypadkiem pozbawiłem przytomności Dodo. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy okazało się, że Dodo pobite do nieprzytomniści i nakarmione jagodami będzie twoim zwierzątkiem. Technikę oswajania poszerzyłem o środek nasenny, który przynajmniej trochę złagodził moje metody i zwiększył przeżywalność moich zwierzątek.

Screenshot-6

W niedługim czasie miałem pełno Dodo, które pełnią w grze rolę kury. Dają jajka, dużo jajek i do tego często. Do tego śmiesznie człapią i każdego smutnego dnia pocieszałem się tym ich człapaniem. Dzięki nim nie musiałem polować tylko żywiłem się jajkami. Przynajmniej do momentu, kiedy odwiedził nas Tyranozaur, a dzielne kuraki, widząc, że gigant próbuje mnie zjeść, rzuciły mi się na ratunek. To był najśmieszniejszy i zarazem najsmutniejszy widok w tej grze, kiedy armia Dodo człapała pośpiesznie w stronę T-Rexa, aby go powstrzymać. I padał jeden po drugim do momentu, aż zostałem sam bez moich pokracznych milusińskich. T-Rexa udało się odciągnąć (ciężko było z nim walczyć, kiedy moja najlepsza broń to bardzo łamliwe włócznie), ale Dudusiątek już ze mną nie było.

To był ten moment, kiedy jeszcze bardziej chciałem ulepszyć moje schronienie. Stworzyłem mocny kilof i rozbijałem skały zawierające metal, który, po przetopieniu w wielkim piecu, użyłem do zrobienia mocniejszych, metalowych ścian. Niestety moja miejscówka okazała się jakaś trefna, bowiem zaczęło roić się tam od T-Rexów i innych drapieżników. Wyruszyłem więc w świat i odnalazłem idealne miejsce, gdzie na szybko postawiłem kamienne domostwo, a wokół zacząłem stawiać metalowy mur. Miejsce to miało idealną lokalizację między wielkimi skałami, co pozwoliło oszczędzić mi na materiale i odkąd się tam przeniosłem, nic mnie nie dręczyło (i nie odnotowałem tragicznej śmierci żadnego Dodo).

Szybko się rozbudowałem i ulepszałem, co się da. W pewnym momencie kamienny domek stał się niczym artefakt poprzedniej epoki w moim dziwnym świecie. Nie pasował tam ani trochę, a jednak szkoda mi go było burzyć.

Screenshot-1
Po lewej zbiorniki na wodę, płonący budynek oraz wszelkiej maści fabryki; na prawo stara chatynka, która pierwotnie pełniła funkcję tego po lewej tylko w dużo mniej wydajnym stopniu

Wnętrze nowego budynku zawierało wszystkie sprzęty potrzebne do wyrobu coraz to lepszych materiałów oraz wielki skarbiec na cenne surowce, dzięki którym budowałem moje metalowe miasteczko.

Mając bezpieczne lokum i “ciężki sprzęt”, mogłem spokojnie latać po świecie i łapać dinozaury.

Screenshot-7

W grze jest ich masa, więc nie wiem, ile zajmie złapanie ich wszystkich. Niektóre łapie się prosto, nad innymi trzeba bardzo mocno popracować, a inne to są na tyle uparte, że musiałem podchodzić do tego kilka razy.

Dinozaury można nazywać, więc mam armię Duddil, Dodołaków, Dudusiów i Dudusiątków, Raptora Kangurka i dwa okazy Paracerathium nazwane Paracetamol i Paracetamolka. Jest też T-Rex Yoda, wszelkiej maści Maupki i Wielkie Stopy, Ogórki, Pomidory oraz Złe i Duże Ktosie. Jakby ktoś kiedyś nie wiedział, jak dziecko nazwać, to służę pomocą.

Mógłbym się o elementach gry rozdrabniać na atomy, bo jest ich bardzo dużo i są dosyć ciekawe i dopracowane, ale tego nie zrobię. Na pewno nie w jednej notce, bo musiałbym napisać jakiś trzystustronnicowy poradnik, a to nie miałoby kompletnie sensu. Wolę formę, że tak to ujmę, “rozrywkową”, gdzie opisuję, co mi się przydarzyło jako przykład dlaczego gra mi się spodobała. Poza tym mam w zamiarach opisać poszczególne dinozaury i porównać jak fakty są przedstawione w grze. Tak: ta gra prezentuje poszczególne zachowania dinozaurów: dla przykładu Raptor atakuje i ucieka, przez co ciężko z nim wygrać (aczkolwiek jest to możliwe). Kompsognaty z kolei są ciekawskie i biegają za tobą, patrząc co robisz do momentu, aż jest ich za dużo i zaczynają przejawiać agresywne zachowanie. A to tylko dwa z wielu dostępnych dinozaurów w grze.

W następnym wpisie dotyczącym tejże gry dorzucę trochę ciekawostek o surwiwalu i rozpiszę się nieco o zachowaniu Dodo. A póki co życzę wszystkim miłego dnia z dala od wszelkich złych T-Rexów.

Mefisto

#012. Ark: Survival Evolved Read More »

#010. Two Worlds: sztuka konwersacji czyli moje pierwsze wrażenie z gry

Screenshot-5

Miałem zagrać w Two Worlds (data wydania: 2007), więc jak tylko grę ściągnąłem, zabrałem się za eksplorację fabuły i świata stworzonego przez Reality Pump Studios. Gra została przeportowana na Linuxa przy użyciu wina i chodzi zadowalająco dobrze.

Szczerze mówiąc grę zaczynałem 3 razy, bo za pierwszym razem biegałem po pierwszej (jakże dużej) lokacji i nie wiedziałem, co mam zrobić, a informację o tym, co mam zrobić, tak lekko mówiąc, zignorowałem. Za drugim razem w tak kreatywny sposób pozbyłem się całego zasobu gotówki, że to nadawałoby się na scenariusz jakiejś żenującej komedii, a jak odrobić straty to pojęcia nie miałem. Ale o tym rozpiszę się później.

Proszę wziąć pod uwagę, że cały ten wpis jest poświęcony grze Two Worlds i może zdradzić wam nieco fabuły gry. Obiecuję opisać moje przeżycia i odczucia w taki sposób, aby jak najmniej popsuć radości z grania tym, którzy będą chcieli zagrać.

Zacznę od tego, że gra jest intrygująca. Na początku pojawia się motyw ucieczki i pogoni, ale twórcy nie mówią nam, kto nas goni i po co. Jesteś ty – główny bohater i twoja siostra oraz tajemnica tego, skąd jesteście, dokąd zmierzacie i kogo wnerwiliście. Oczywiście pogoń porywa siostrę, a ty miesiącami jej poszukujesz, trudniąc się zawodem łowcy nagród. Pierwsza misja połączona jest z twoim zawodem i ma ci naświetlić sposób poruszania się postacią.

Screenshot-1

Wyrzuć więc zatem całą logikę za okno, ta gra rządzi się swoimi prawami. Spacją wchodzisz w interakcję ze wszystkim, za pomocą E skczesz. Wszyscy gracze już wiedzą, że będzie ciężko, ale do tego da się przyzwyczaić. Ale to i tak nic. Pod prawym przyciskiem myszy znajduje się magia, zaklęcia magiczne, czy jakkolwiek by to określić, ale również i przewijanie dialogów. I to był mój największy problem przez pierwsze 30 minut gry. Nie wiem czemu, ale uparłem się, że konwersacja z mieszkańcami wiosk odbywa się za pomocą prawego przycisku myszki i raz po razie ładowałem kule ognia w moich rozmówców na początek rozmowy. W ten sposób cała wioska nienawidziła mnie w przeciągu 5 sekund i domagała się haraczu za każde moje przewinienie (nie rozumieli, że w moich stronach tak się rozmowę zaczyna – ogniem w twarz, by było miło, ciepło i przyjemnie). Tak właśnie pozbyłem się wszystkich pieniędzy.

Są też przyciski jak na przykład I, gdzie lądujesz w plecaku i masz stamtąd dostęp do umiejętności, mapy, ekwipunku, magii i reputacji…

Prawo. W grze panuje surowe prawo, jak można zauważyć. Atakowanie wszystkich jak leci nie wchodzi w rachubę. Włażenie komuś do domu też nie. Każda kara ma za zadanie odebrać ci jak największą ilość gotówki, zaokrąglając ją do pełnej liczby (np. masz 5.249 to kary płacisz 5.000).

Oczywiście masz prawo nie płacić, ale musisz wtedy opuścić miasto. No i zawsze możesz się wykłócać, ale w przypadku tej gry nie polecam tego robić, bo i tak skończy się to źle. Dla ciebie, oczywiście.

Screenshot-8

Ciekawym aspektem gry są konie. Strasznie ciężko je prowadzić, non stop ładują się na wszelakie kamienie, górki, a raz nawet koń pacan wbił mi się w tekstury. Skończyło się tym, że dostałem się do miasta, do którego wejść można tylko jedną bramą, otwieraną od zewnątrz. Dobrze, że twórca stworzył kamienie teleportacyjne i mogłem wyjść z miasta, by otworzyć bramę i poruszać się w miarę swobodnie (ja to wszystko robię od końca).

W grze są również wyżej wspomniane teleporty, ale też i wszelkiej maści monumenty, przy których odradzasz się po śmierci bądź odnawiasz utracone życie. Jak również widać na screenshocie teleportu, zrodził się duch orka, którego wcześniej tam utłukłem. Dzieje się tak tylko w nocy. Ale nie narzekam, exp to exp bez względu na to, czy żywy, czy martwy.

Skoro wszystkie aspekty mechaniczne gry omówiłem, pora na fabułę. Osobiście jest dla mnie intrygująca, choć ktoś już zauważył, że sporo gadają jak na starego, klasycznego RPGa. Nie przeszedłem jeszcze gry, by stwierdzić, czy warto grać dla fabuły, czy nie, zresztą jest to trudny temat, ponieważ ja mogę lubić inne rzeczy niż wy. Uważam jednak, że każda gra zasługuje na szansę. Kiedyś w końcu uważałem, że Minecraft to nieciekawa gra, a dzisiaj jest to mój symulator wszystkiego.

A póki co wracam do grania – być może opiszę moje odczucia, gdy grę przejdę i wydam ostateczny werdyk.

Mefisto

#010. Two Worlds: sztuka konwersacji czyli moje pierwsze wrażenie z gry Read More »

#008. Minecraft: opowieść o tym, jak poleciałem w kosmos

Minecraft zadziwia swoimi modami. W poprzednim wpisie o Minecrafcie pomyliłem się z ich liczbą. Nie jest ich tysiące. Ich liczba ograniczona jest kreatywnością twórców, a ta zdaje się być studnią bez końca. Za niektóre mody podziękuję, za inne się wścieknę, ale wciąż mam szacunek za włożoną w nie pracę.

Dzisiaj skupię się na kilku modach, a dokładniej Galacticraft i jego addonach (czyli dodatkach do modyfikacji). Galacticraft umożliwa wędrówkę i eskplorację wygenerowanego świata (a dokładniej planet w naszym układzie słonecznym, a nawet tych poza nim).

Także postanowiłem odwiedzić planetę najbliższą Słońcu zwaną Merkury. Przygotowania były czasochłonne. Trzeba było wszak zaopatrzeć się w rakietę (a nawet dwie, bo nie leciałem sam) oraz narzędzia tworzące tlen (w grze jest to Oxygen Collector, Compressor i Bubble Distributor), mające za zadaniu zebrać tlen z rozłożonych liści wokół (tak, wiem, nieśmiertelna logika gier) i przemienić go w bańkę powietrza potrzebnego do przeżycia.

Ale pokolei. Jako wasz kosmiczny reporter, uwieczniłem całą wyprawę na Merkurego.

Podróż zaczęła się sprawnie, od wylotu w kosmos. Start odbył się bezproblemowo (na szczęście komuś tym razem nie popsuła się rakieta i nie spadł z powrotem na ziemie).

2016-05-31_00.32.42
Przed startem
2016-05-31_00.33.14
Nasz bezproblemowy lot (ktoś się pośpieszył i wystartował pierwszy)

2016-05-31_00.33.31

Lądowanie również odbyło się bez problemów.

2016-05-31_00.34.07
NASA może się schować przy takiej technologii

Merkury nie jest przyjazny turystom o tej porze roku. Szczerze mówiąc w ogóle nie jest. Jest tam tylko bezlitosny, parzący żar pochodzący wprost z jasnego słońca, które świeci ci w oczy.

2016-05-31_00.34.28
Aż w oczy piecze…

Na szczęście jednak mieliśmy ochronne kombinezony, które nie pozwoliły temperaturze popsuć nam wyprawy.

2016-05-31_00.45.23
Profesjonalny sprzęt profesjonalnego astronauty

Poza słońcem, była też przeogromna pustka. Absolutne zero. Żadnego komitetu powitalnego stworzonego z potworów, żadnej pocztyczki na początku, żadnego wybuchu Creepera. Nic tylko jedna wielka samotność zawieszona między słońcem, a nicością (i Wenus).

2016-05-31_00.35.49
W tle widać Wenus

Nierażeni jednakże przeciwnościami losu, zaczęliśmy budować naszą bazę wypadową na tejże planecie. Wykorzystaliśmy panele słoneczne, by ze złowrogiego słońca zrobić naszego sprzymierzańca i przerobić jego żar na elektroczność.

Mając zasilanie, mogliśmy zacząć stawiać maszyny do produkcji tlenu.

Wokół bazy powstała bańka tlenu, która pozwalała nam się swobodnie poruszać bez kombinezonów, czy też utraty tak cennej rzeczy, jaką jest powietrze w zbiornikach.

Byliśmy gotowi na dalszą przygodę. Uzupełniliśmy tlen w zbiornikach i wyruszyliśmy na podbój Merkurego. Przeczesaliśmy całą jego powierzchę w poszukiwaniu dungeonu, gdzie tajemniczy stwór chronić miał istotnych dla nas rzeczy: rzadkich surowców i planów bardziej zaawansowanych statków kosmicznych, umożliwiających lot na dalsze planety (skąd one to miały?).

Nasze poszukiwania były oczywiście owocne. Znaleźliśmy zejście do podziemii.

2016-05-31_01.05.02
A opuszczała nas już nadzieja…

Bez wahania wskoczyliśmy w ten piekielny wwiert. Czekało tam na nas wiele dziwności!

2016-05-31_01.06.09
Te pochodnie się palą, chociaż tam nie ma tlenu!

Przebiliśmy się przez długie tunele i w końcu dotarliśmy tam, gdzie pieczarę swą miał tajemniczy potwór.

2016-05-31_01.07.34
No co to może być!?

Oczywiście, tym potworem okazał się wielki creeper plujący w nas ładunkami wybuchowymi. Naszym zadaniem było je w niego odbijać. Nie było tak źle.

2016-05-31_01.08.16
Ping pong z zielonym, kosmicznym ogórkiem

Ostatecznie pokonaliśmy maszkarę i, zabierawszy wcześniej klucz, ruszyliśmy w stronę komnaty ze skarbem, której nie było. No po prostu zapomniano chyba o nagrodzie dla nas za wysadzienie pana tego miejsca w powietrze. Zrozpaczni poszukaliśmy innego dungeona i w nim również nie było komnaty ze skarbem (było za to morze lawy, do którego mało co nie wpadłem).

Powróciliśmy więc na naszą bazę, aby zaplanować kolejną wyprawę, gdzie, miejmy nadzieję, nikt nas tak okrutnie nie oszuka i jednak skarby się znajdą dla nieustraszonych podróżników.

Mefisto

#008. Minecraft: opowieść o tym, jak poleciałem w kosmos Read More »

#006. Minecraft

Moja pierwsza gra na Linuxie, która nie wymagała wina to Minecraft (data wydania: 2011), stworzona przez Mojang. Napisana w Javie gra do eksploracji świata i detonowania przerośniętych ogórków. Chyba prościej tego nie można opisać.
Minecraft budzi wiele kontrowersji, jedni ją lubią, inni nie za bardzo. Jedno trzeba przyznać: ta gra jest potężnym narzędziem zasilanym przez wyobraźnię fanów, którzy od początku istnienia tej gry, aż po dziś dzień stworzyli tysiące przeróżnych modów, z których korzystają gracze na całym świecie.

Mnie osobiście mody potrafią zmęczyć (obecnie gram na serwerze, który zawiera ich 110). Przyznam szczerze, że są zarówno ciekawe, jak i trudne. Lepsze bronie, czy sprzęty otwierają drogę do większych możliwości, ale czasem zrobienie ich zajmuje bardzo dużo czasu. Jeśli ktoś twierdzi, że mody to cheatestwo to bardzo się pomylił. One same w sobie eliminują możliwość oszukiwania.
Jednakże skupmy się na zwykłym Minecrafcie, jego wadach i zaletach.

Podstswową rzeczą jest to, że Minecraft zawiera różne “tryby” gry. Creative otwiera dostęp do wszystkich bloków w grze i pozwala na kreatywne spędzanie czasu w grze. Survival z kolei skupia się, jak sama nazwa wskazuje, na przeżyciu. Tryb Adventure dotyczy map tworzonych przez graczy, których celem jest fabuła bądź przygoda (jak np. mapy polegające na wydostaniu się z danego miejsca). Tryb ten uniemożliwia niszczenie niektórych bloków, aby gracz zmuszony był działać wedle ustalonej fabuły. Jest również tryb Hardcore, który jest niemal dokładnie taki sam jak Survival z tą różnicą, że zginąć można w nim tylko raz (na serwerze otrzymuje się bana, który może wygasnąć po pewnym czasie, a prywatna rozgrywka zostaje usunięta z komputera).

Gra oferuje również masę surowców, z których możemy pozyskać przedmioty potrzebne nam do przetrwania (zbroje, narzędzia, bronie). Wiadomym celem graczy jest uzyskanie ich jak najlepszej jakości (i zemszczeniu się na potworach).

Można by tę grę opisywać i opisywać, ale ja powiem w skróce: lubię Minecrafta za wolność i możliwość zrobienia ze światem cokolwiek, co się chce (można go wysadzić w trybie Creative).

Można budować niesamowite budowle. Albo niszczyć wszystko wkoło.

Można zabijać bossy (dostępne są obecnie tylko dwa bossy).

Można też po prostu świetnie się bawić (wraz z błędami gry).

To, co opisałem tutaj to podstawy podstaw, sam Minecraft jest bardzo rozbudowany, więc opisanie go zajęłoby stulecia (poważnie). Rozbiję moje “ochy” i “achy” nad nim na kilka notek, gdzie opiszę perypetię ze światem, potworami i moim głównym przeciwnikiem: modami (chociaż na powyższycg filmikach widać, że można się nimi świetnie bawić).

Mefisto

#006. Minecraft Read More »

#003. Inny system

Notka ta chodziła mi po głowie już od jakiegoś czasu, zatem pozwalam w końcu mojej żądzy przejąć nade mną władzę. Przyznam bez bicia, że komputerami interesuję się odkąd dostałem moją pierwszą maszynę (będzie to z 14-15 lat temu). W porównaniu z możliwościami samego mojego telefonu, była to śmieszna zabawka. Brak internetu w tych czasach to była rutyna, więc ograniczałem się do tego, co miałem w mojej puszce. Na komputerze miałem początkowo dwie gry: Mario i Kapitan Pazur. W obie grałem do bólu, raz po razie, aż się teraz zastanawiam, jakim cudem mi się to nie znudziło. Może dlatego, że klimat tamtych czasów był inny i w gry grało się, bo były dobre i wciągały samą fabułą (fabuła w Mario, haha!)? A może po prostu dlatego, że miałem jakąś dziwną wersję Mario i mogłem zasuwać w obie strony, jak opętany (przejść Mario w lewo – ile emocji!).

Następną grą, którą odpaliłem na tym mocarnym sprzęcie był Warcraft III. Moja karta graficzna nie spełniała minimalnych wymagań gry (całe 8mb) i tekstury postaci ładowały się białe. Ale znowu grało się, aż palce bolały, a noc zmieniała się w dzień.

Potem miałem Heroes of Might & Magic III – grało się w to z ojcem, rodzeństwem, przyjaciółmi, nawet z psem w ostateczności… A sierściuch mnie ogrywał na słodkie oczka. Do dzisiaj wracam do tego tytułu z sentymentu do dni, gdy komputer łoił mi skórę do tego stopnia, że nie ruszałem się z zamku, modląc się o poniedziałek, by zrekrutować nowe jednostki, kiedy sadysta komputer czaił się w mroku i dawał mi do zrozumienia, że żywy tej rozgrywki nie opuszczę (psychicznie zdrowy też nie).

A dalej to miałem już sporo gier.

Assassin’s Creed, Dragon Age, Star Wars, itd. Wszystko, co potrzebuje nałogowy gracz, aby zapełnić wolny czas, a nawet wypchać i ten, który teoretycznie nie był wolny. Grało się dla osiągnięć, dla fabuły, czasem nawet i dla ładnych widoków w grze. Zawsze był jakiś powód. Ale numerem jeden była dla mnie zawsze fabuła, która musiała wciągać. Fabuła była życiem dla samej gry i jej postaci, sprawiała, że wczuwasz się w swoją rolę i ratujesz królestwa, biedne smoki przed agresywnymi księżniczkami, czy po prostu mordujesz wszystkich wokół i cieszysz się z udanej masakry (w każdej części GTA i obowiązkowo Saints Row).

Aczkolwiek, pomimo przydługiego wstępu, nie mam zamiaru rozpisywać się o grach. Na to też przyjdzie pora. Zamiast tego chciałbym napisać o czymś, co zwie się system operacyjny. Zdecydowana większość świata ma Windowsa. Ja sam go miałem do momentu, aż ktoś ukradł mi laptopa (a niech ci zasilacz w twarz wystrzeli, kradzieju!). A potem zaczęła się moja przygota z Mintem.

Mint, a dokładniej Linux Mint to system, który wpadł mi w ręce tak przypadkiem. Skoro i tak skończyłem goły i wesoły, bez pieniędzy na nowy komputer, czy kolejną licencję na Windowsa, postanowiłem go wypróbować. Byłem niechętny, opierałem się, nawet nie potrafiłem z niego korzystać, chociaż nie ma w nim nic trudnego. Była to chyba jedynie kwestia mojej psychiki i korzystania z “nowej” rzeczy. Nie lubiłem go, bo nie chciałem go lubić. Bo co to w końcu było? Miałem Windowsa, a tutaj nagle trzeba się przyzwyczajać do czegoś innego. Wszystko było z nim źle, bo nie chciałem się przestawić. Jeszcze miałem wtedy nieopisaną złość do świata, że to akurat mi skradziono laptopa razem z dorobkiem mojego życia. Wściekałem się, wkurzałem, nie próbowałem nawet zrozumieć, gdy robiłem błąd. Po prosty winny był ten “inny” system, którego nie chciałem poznać.

Po czasie przeszło mi. Przestałem wyzywać Linuxa. Przestałem twierdzić, że jest do niczego i robi mi tylko na złość. Nie robił. Działał tak, jak go twórcy stworzyli. Nie wieszał się, działał szybko i sprawnie na bardzo starym sprzęcie. Nawet udało mi się zainstalować na nim grę, co mi się nawet nie śniło (wiedziałem, że można, ale myślałem, że to jakaś najczarniejsza magia, wiedza tajemna, voodoo i pit w jednym – jednym słowem nie do ogranięcia dla takiej osoby jak ja). Instalacja gry nie była trudna, grę dało się przejść bez problemów. Tą grą była Star Wars: Knights of the Old Republic II. Nie grałem w nic konkretnego przez kilka miesięcy, ponieważ nie miałem na czym. A tutaj nagle takie coś.

Osoba, która zachęciła mnie do Linuxów pokazała mi, jak i przez co instalować gry. Pełen emocji usiadłem i zainstalowałem program zwany WINE (program, który najprośniej można nazwać tłumaczem – tłumaczy Linuxowi, co gra od niego oczekuje i mówi grze, jak na to Linux reaguje). Było to banalnie proste, jak instalowanie aplikacji na andoidzie  – wchodzisz w Google Play i szukasz czego potrzebujesz, klikasz “instaluj”. W tym wypadku jest to Synaptic, który działa na podobnej zasadzie. A potem instalacja gry z płyty i moc była ze mną.

Mint bardzo zaplusował u mnie. Ten nielubiany system dał mi możliwość pogrania w ulubioną grę. Dla miłośnika gier mojego pokroju to sporo, w szczególnie po takim wyposzczeniu. To tak, jak gdyby twój nielubiany kolega z klasy podarował ci nagle kolejną część książki, którą chcesz przeczytać, a której nie możesz nigdzie dostać.

Miałem potem Windowsa do gier razem i Linuxem, któremu wydzieliłem trochę miejsca na dysku (bo dużo nie potrzebował). Na Windowsie tylko grałem; wszystkie prywatne pliki trzymałem na Linuxie, korzystanie z internetu, rysowanie, czy planowanie zagłady ludzkości też odbywało się na Linuxie. Linux stał się potrzebny, niezbędny wręcz do egzystowania w komputerowym świecie.

Niestety mój Windows nr 7 z czasem zaczął się psuć i to nie od mojej głupoty. Wychodzące aktualizacje zagracały go, zainstalowanie Daemon Tools (programu do montowania obrazów płyt) kończyło się czkawką i tysiącej dodatkowych gratów na komputerze, które chociaż wirusami nie były to przejawiały takie zachowanie. Sam program nie chciał działać. Był to dla mnie absurd, że nie mogę zrobić obrazu legalnie kupionej płyty, by się ona po prostu nie zniszczyła pod wpływem mojej intensywnej eksploatacji. Pierwszy raz pojawiło się w mojej głowie takie stwierdzenie, że w Mincie mi to działa, mam odpowiednik Daemon Tools od razu w systemie i nie musiałem nic instalować.

Myślałem też, że to wirus, ale przecież miałem i antywirusa, i niczego nie ściągałem na Windowsie (wszelkie pliki wpierw lądowały na Linuxie, a potem wędrowały na Windowsa po upewnieniu się, że są bezpieczne).

Po długich bólach i bezowonych walkach podjąłem wtedy decyzję, że przechodzę całkowicie na Linuxa, żegnając się z Windowsem na dobre (w prywatnym życiu, w pracy z niego korzystam). I tutaj zaczyna się moja przygoda z grami. Bo o ile miałem ich dużo na Windowsie, na Linuxie zwiększyłem moją kolekcję conajmniej czterokrotnie. Na systemie, na którym myślałem, że mi żadna gra nie będzie działać. Owszem, większość gier nie została zrobiona na Linuxa i bywały z nimi przeboje. Głównie z powodu mojej niewiedzy, rzadziej z braku implementacji czegoś w winie. Jednakże niech pierszy rzuci dyskien ten, kto nigdy nie miał problemu z komputerem, bez względu na system.

Prawda jest taka, że każdy system operacyjny będzie tak idealny, jak ludzie, którzy go tworzą, a także jak ludzie, którzy go używają. Nie ma więc co oczekiwać na ideały. Nie mówię więc, że jest idealnie. Ale Linux mimo wszystko daje radę, idzie do przodu. Powoli, czasem nawet jak krew z nosa, ale się przesuwa. Może i dość często zostaje w tyle, ale Linux biegnie w tym wyścigu z kulą u nogi (brak dużych finansów, by wepchnąć Linuxa bardziej na wierzch), a pomimo przeciwności losu (jak na przykład zablokowany kod źródłowy w programach na Windowsa), potrafi stworzyć program na zasadzie prób i błędów, który skutecznie umożliwi mi używanie gier, czy programów. To jest duży sukces: nie mieć nic, a zrobić z tego wiele. No i mój ulubiony bunt w czystej postaci.

Kolejnym sukcesem Linuxa jest SteamOS. Jest to platforma do gier od Steama oparta na Debianie. Dzięki niej liczba gier na Steamie wspierających Linuxa przekroczyła liczbę 3.000. Wyobraźcie sobie mój opad szczeny, kiedy się o tym dowiedziałem. System, który nie był tworzony do gier, doczekał się portów gier. Wiadomo, jedne porty są lepsze, inne gorsze, głównie robi się nakładki, co może zeżreć dodatkowe zasoby systemu (chociaż jeszcze nie spotkałem gry, które zżerała mi więcej niż było w wymaganiach, a nawet sporo mniej), ale zawsze skupiam się na jednej zasadniczej rzeczy: aby gra chodziła płynnie i dało się w nią grać. Generalnie rzec biorąc to jest to, co otrzymuję. I po cichu liczę na to, że kiedyś gry będą wychodziły na wszystkie systemy i skończy się durna walka “a bo mój system jest lepszy, bo jest wspierany”, a ludzie po prostu zaczną grać w gry dla przyjemności, ewentualnie wspólnej rywalizacji w ramach zabawy. Bo o to w grach chodzi: o granie i dobrą zabawę (oraz hejt na “tych z drugiej frakcji” w grze).

Nigdy nie lubiłem Steama, ale przekonałem się do niego dzięki zasobowi gier, w które mogę pograć na Linuxie. Z 52 gier, które mam w biblitece na Steamie, 31 chodzi ładnie na bezpośrednio na Linuxie, reszta przy pomocy wine, codziennie czytam newsy o nowych grach wydanych na Linuxa (w tej chwili kończę ściągnie Two Worlds, gdzie twórcy użyli wina, by stworzyć Linuxową wersję – spodziewajce się raportu niebawem). Może i są to też stare tytuły, ale nie grałem w tyle gier, że kiedy nadejdzie mi ochota na granie w te najnowsze gry, to będzie już kilka lat później, a gry te, pozwolę sobie zażartować, mogą doczekać się do tego czasu Linuxowej wersji (jak to się stało z Tomb Raiderem, którego ledwo kupiłem, a tu znienacka wsparcie dla Linuxa wyskakuje)…

(pare screenów z różnego okresu mojego giercowania – niektóre zostały zrobione na starym sprzęcie toteż przepraszam za jakość)

Mam nadzieję, że ” Linuxowe dzieje diabła” przypadły wam do gustu (i że nie zanudziłem was opisem). To nie koniec (nie ma tak lekko): mam sporo gier do zagrania, a jeszcze więcej do opisania. Następną notkę poświęcę hołdowi dla niezniszczalnego blaszaka, którego emerytowałem na początku 2016, a następną notką, zaraz po tym, o grze, którą kupiłem dawno temu, a była to moja pierwsza “Linuxowa” gra, którą męczę do dziś.

A teraz wybaczcie. Gry wzywają!

Mefisto

#003. Inny system Read More »

Scroll to Top