Miałem trochę więcej wolnego czasu, więc nadrobiłem starego, dobrego SWTORa. Wpis będę musiał podzielić, bo jednak trochę za dużo szczegółów zebrało się, a nie chciałbym niczego pogubić.
Nasza przygoda zaczyna się od spotkania z Darth Rivixem odnośnie zbiegłego niedawno Malgusa. Imperator wysłał go do nas z prośbą o pomoc, aby złapać zbutowanego Sitha zanim narobi więcej bałaganu niż do tej pory narobił. W tym celu wyruszamy na Dantooine, aby dorwać go w trakcie odbierania Jedi reliktu, który onegdaj należał do Sithów. Oczywiście po drodze musimy walczyć z różnymi potworami, jak i wkurzonymi Jedi.
Niestety Malgusowi udaje się uciec, a my jedyne, co możemy robić, to deptać mu po piętach, aż do planety Elom, gdzie dowiadujemy się o istnieniu Darth Nul – potężnej Sith, której istnienie zostało kompletnie wymazane z kart historii, a to z powodu jej wynalazku pozwalającego tworzyć Dzieci Imperatora (Children of Emperor).
Rytuał ten, w dużym skrócie, polegał na złamaniu woli potencjalnego “dziecka”, wywarciu presji, aby bezwględnie służyły imperatorowi, a ostatecznie naznaczenie ich mocą imperatora, aby ten mógł nimi sterować. Cały proces odbywał się tak, aby ofiara nie wiedziała, co się jej przytrafiło. Jak widać: jest to całkiem niebezpieczna rzecz, a Malgus zdradził tylko, że to, co zaczął, nie może już być zatrzymane.
Niestety ten wątek na razie dla nas się skończył, ale twórcy rzucili nam przed nos kolejne wyzwania: konflikt klanów Mandalorianów oraz kłopoty Sithów na Manaan, gdzie nie do końca legalnie wydobywają kolto. Tymi wydarzeniami zajmę się jednak w następnych wpisach.
Albion Online (Steam | Android | iOS) to gra typu MMORPG, stworzona przez studio Sandbox Interactive. Premierę miała w lipcu 2017 i od tamtej pory byłem nią szczególnie zainteresowany, bowiem polega ona głównie na zbieraniu surowców, tworzeniu przedmiotów i podbijaniu świata (w pewnym sensie). Nie wybiegajmy jednak za bardzo do przodu, bo mimo iż ta gra jest dosyć prosta, to jednak ma wiele ciekawych i wartych wspomnienia aspektów.
Naszą przygodę zaczynamy od stworzenia postaci – rzecz wręcz typowa dla tego rodzaju gier. Nie mam jednak typowego wyboru, jakim jest klasa postaci, czy jej pochodzenie. Możemy wybrać jedynie miejsce startowe, co wiąże się głównie z tym, iż w pobliżu będziemy znajdować głównie kilka określonych typów surowców, a po resztę będziemy musieli wędrować coraz dalej i dalej, niekiedy przedzierając się przez lokacje PVP (Player vs Player), gdzie musimy szczególnie uważać na innych graczy, bo mogą mieć niecne zamiary co do nas.
Ważnym, jeśli nie najważniejszym aspektem gry jest zbieranie surowców. Dzięki nim możemy stworzyć sobie ekwipunek: w ten sposób możemy też wybrać klasę postaci, bo możemy stworzyć sobie zestaw dla maga, rycerza lub łotra. Mamy też możliwość stworzenia narzędzi do zbierania danych surowców, co usprawni nam ich zbieranie, a także pozwoli zbierać te z wyższych poziomów.
Gra pozwala nam kupić swoją prywatną wyspę (aczkolwiek do tego musimy wykupić przynajmniej 7 dni subskrypcji premium – więcej informacji znajdziecie tutaj), gdzie surowce są bardzo potrzebne do stawiania budowli, w których będziemy mogli przetwarzać zebrane rudy, drewno, itd., wytwarzać nowe przedmioty, hodować zwierzęta i uprawiać rolę. Naszą wyspę można też ulepszać, ale potrzebujemy do tego pieniędzy – sporo pieniędzy. Oczywiście najlepszym sposobem na zarobienie pieniędzy jest sprzedawanie zebranych lub wytworzonych dóbr.
Jak łatwo można zauważyć, cała gra kręci się wokół zbierania surowców i produkcji. Chociaż jest w tej grze element PvP, to jednak, pomimo iż latałem po lokacjach zezwalających na walkę z innymi graczami, bardzo rzadko spotykałem kogoś, kto chciałby mnie zamordować. Wszyscy wolą biegać i zbierać surowce, bo więcej będą z tego mieli niż z próby upolowania jakiegoś nałogowego zbieracza. Owszem, mamy też różnej maści potwory do ubijania, bossy, dungeony do pokonania, więc nie jest to tak, że gra ma tylko jeden cel. Albion Online daje nam sporo rzeczy do roboty, ale wytłuszcza ten jeden najważniejszy, na pod stawie którego opiera się cała ekonomia tego tytułu.
Całkiem fajnym aspektem tej gry jest też fakt, iż można w nią grać na każdym urządzeniu. Twórcy postawili na wieloplatformować i wywiązali się z tego znakomicie. W Albion Online grałem na tablecie, telefonie i komputerze, i na każdym urządzeniu da się w ten tytuł bez problemu zagrać. Bez problemu można logować się na jednym koncie, co fajnie umożliwia nam zassanie się do gry np. na telefonie podczas podróży autobusem, aby potem wygodnie usiąść w domu przed komputerem i dalej zbierać cokolwiek jest nam w danej chwili potrzebne. Jak nic wspierają możliwość uzależnienia się od swojej gry. 😛
Albion Online posiada też system umiejętności (Destiny Board), który, jak na tego typu grę, jest całkiem rozbudowany. Dzięki temu możemy nosić lepsze wyposażenie, zbierać surowce z wyższych poziomów, zadawać większe obrażenia… Jest tego sporo i pewnie spędziłbym cały dzień na samej próbie wymienienia każdego z ulepszeń. Gra posiada też system wierzchowców, dzięki którym poruszanie się między lokacjami nie jest taką męczarnią i nie trwa niewiadomo ile czasu. Naszym pierwszym transportem jest uroczy osiołek – nie jest on może najszybszy, ale będziecie mu dziękować, bo jednak usprawnia nam poruszanie się po mapie.
Podsumowując, Albion Online jest naprawdę przyjemnym, choć nietypowym tytułem. Spędziłem sporo czasu na zbieraniu wszystkiego, co dało się zebrać, aby tworzyć bronie, ulepszać budowle, handlować z innymi graczami, aby mieć na rozbudowę mojej wyspy… Nie ma tutaj jakiś specjalnych misji, więc sam ustalałem sobie, co chciałem robić: najczęściej starałem się zbierać na kolejne ulepszenie lub nowy sprzęt. Możliwość grania na jakimkolwiek urządzeniu naprawdę dawała mi sporą wolność i wygodę, bo jeśli nie pasowało mi granie na komputerze, mogłem z łatwością przenieść się do łóżka z telefonem i kontynuować swoją przygodę pod ciepłą kołdrą.
Szczerze polecam tę grę – naprawdę potrafi wciągnąć.
Chociaż Stadia już oficjalnie zakończyła swoją działalność (a stało się to 18 stycznia 2023), postanowiłem oddać hołd tej usłudze i zrelacjonować moje wrażenia. Nie mam ich za wiele, bo jednak na Stadię natrafiłem w najbardziej zabieganym momencie mojego życia, aczkolwiek pozwoliła mi ona zaczerpnąć odrobinę szczęścia, jakim jest cloud gaming.
Zacznijmy wpierw od tego, czym jest cloud gaming. Polega on na tym, że gra uruchamiona jest na zewnętrznym serwerze i transmitowana na urządzenie użytkownika. Ta idea pierwszy raz została zaprezentowana na E3 w 2000 roku przez startup G-cluster i od tamtej pory była nieprzerwanie usprawniana, ulepszana i modyfikowana. Powstało wiele platform oferujących usługę cloud gamingu, między innymi Geforce Now oraz xCloud. Steam, chociaż nie do końca jest to cloud gaming, po dziś dzień oferuje możliwość połączenia swojego komputera z urządzeniem mobilnym (przez Steam Link – produkowanym do listopada 2018, a obecnie na aplikacji dostępnej na telefon lub tablet – Android | iOS).
Stadia powstała w listopadzie 2019 roku, a została wyłączona 18 stycznia 2023, kilka miesięcy po tym, kiedy Google ogłosiło, iż jest to nierentowny projekt. Moja przygoda z tą usługą zaczęła się w grudniu 2021, kiedy to dotarł do mnie mój pad i miałem okazję przetestować tytuły dostępne w ramach subskrypcji (kosztującej raptem £8.99/39zł miesięcznie).
Pograłem w kilka różnych gier, a w tym w Assassin’s Creed Valhalla, Saints Row IV, czy też The Elder Scrolls Online. Chociaż moje połączenie internetowe wtedy leżało i kwiczało (mieliśmy ledwie 40mb/s przy dobrych wiatrach), to stabilność i płynność rozgrywki były całkiem niezłe i jeżeli miałem jakieś problemy, wynikały one z powodu mojego słabej jakości internetu, a nie samej Stadii.
Sama usługa była świetnie dopracowana: gry były bardzo dobrze przeportowane i nie sprawiały żadnych problemów. Jeżeli “przypadkiem” zdarzyło się nam wyłączyć przeglądarkę, nasza rozgrywka rozpoczynała się od tego miejsca, w którym się przerwała (co przetestowałem kilka razy, w szczególności na Assassin’s Creedzie). Grę można było rozpocząć np. przez przeglądarkę na komputerze, a jakiś czas później kończyć ją na aplikacji w telefonie. To była naprawdę świetna rzecz, jeśli chodzi o mobilność cloud gamingu. Jedyne, co mnie drażniło to to, iż na tablecie, pomimo posiadania klawiatury, nie mogłem jej używać i musiałem wybrać pomiędzy wirtualnym padem (czyli takim, który wyświetla się na ekranie), a zakupionym przeze nie kontrolerze. Także jeśli chciałem grać przy użyciu klawiatury i myszy, byłem zmuszony do korzystania z mojego komputera.
Drugą wadą Stadii była mała ilość oferowanych gier. Sporo tytułów było po prostu niedostępnych i myślę, że to mogło być powodem, przez który niektórzy ludzie rezygnowali z tej usługi. Dopiero pod koniec pojawiło się sporo najnowszych tytułów, ale (jak zresztą widać) nie przekonało to Google do kontynuowania projektu. Chociaż z początku doceniałem mobilność Stadii, to jednak Steam Deck wygryzł ją dla mnie, bo na nim działa mi większość gier, w które lubię grać (a jeśli nie to mogę pogrzebać z konfiguracją) i mogę go zabrać gdziekolwiek chcę. Jedynie żywotność baterii na telefonie i tablecie wygrywała ze Steam Deckiem, bo jednak odpalenie gry bezpośrednio na urządzeniu zużywa więcej prądu niż streamowanie jej z serwera na nasze urządzenie.
Zabawnym faktem jest jednak to, że Stadię dało się nawet odpalić na Steam Decku, co było ciekawym doświadczeniem i dawało zarówno tej usłudze, jak i temu urządzeniu nowe możliwości.
Podsumowując, pomimo kilku wad, Stadia była naprawdę ciekawym pomysłem, za którym już tęskni spora liczba graczy. Dla wielu osób, dla których możliwość kupienia porządnego, gamingowego sprzętu wykraczała poza ich finansowe możliwości, to była świetna opcja, aby pograć w niektóre najnowsze gry. Dla mnie ta usługa pozwalała mi pograć w grę, kiedy mam na nią ochotę, a nie czekać dniami, aby się ściągnęła (bo 40mb/s to mało jak na dzisiejsze czasy) albo kombinować z miejscem na dysku, bo trochę brakuje, aby ściągnąć kolejny tytuł. Przyznam szczerze, że podobałaby mi się taka przyszłość świata gier – trzeba byłoby tylko trochę ją dopracować, aby poprawić te małe, irytujące wady.
Będzie mi brakować Stadii, ale bawiłem się przednio – żałuję tylko, że tak krótko.
Kolejny zwariowany rok za nami. Pora więc zatem przyjrzeć się, co działo się w świecie gier w 2022. A trochę się działo, i chociaż było wyboiście, świat gamingu nie zawiódł.
Jak co roku: oto moje trzy perełki, które szczególnie przykuły moją uwagę. Pod tym linkiem znajdziecie wszystkie inne gry z roku 2022.
Pine zdecydowanie zasługuje na wyróżnienie, bowiem gra urzekła mnie od samego początku na kilka możliwych spososób: niesamowicie ciekawą fabułą, uroczą grafiką i złożonością samej mechaniki gry. Twórcy wpakowali w nią tyle detali, a jednocześnie wyważyli je na tyle dobrze, iż tytuł ten wydaje się wręcz idealny.
Nasz bohater, Hue, musiał zmierzyć się ze stratą, znaleźć w sobie odwagę, aby wyruszyć na nieznany ludziom ląd i odnaleźć kawałek ziemi dla swojego ludu. Wszystko wokół skomplikowanej mechaniki świata Albamare i setki tych niewielkich detali, które potrafiły odciągnąć mnie od głównego wątku historii naszego bohatera tylko po to, aby się nimi pozachwycać.
Stray to bardzo wyjątkowa i niesamowita pozycja, w którą miałem przyjemność zagrać w 2022 roku. Był to długo wyczekiwany powiew świeżości wśród nowowydanych gier, przepełnioną mroczną, ale jednocześnie i uroczą grafiką.
Historia naszego bohatera – kota – powalała na kolana do tego stopnia, że grę musiałem przejść dwa razy. Chociaż gra nie pozwala nam na wybór, jak potoczą się losy naszego czworonoga, to jednak fabuła była niesamowicie dopracowana, trzymająca w napięciu do samego końca i zmuszająca do refleksji. Cała ta droga, którą pokonaliśmy była emocjonującą przygodą i strasznie czułem się zawiedziony, kiedy się skończyła, bo chciałbym, aby trwała wiecznie. Bardzo mocno liczę na kontynuację tej gry!
Na tej liście nie mogło zabraknąć czegoś zwariowanego, a nie ma nic bardziej zwariowanego niż The Procession to Calvary. W tym tytule powala przede wszystkim pomysłowość twórców. Wszak wręcz zszyli ze sobą wiele słynnych obrazów, aby na ich podstawie stworzyć niesamowitą grafikę do gry. Jednakże to fabuła jest majstersztykiem w kwestii kompletnego absurdu, bowiem rzadko kiedy zdarza się gra tak dobra w robieniu durnia ze wszystkiego.
Naszym celem w tym tytule kończy się święta wojna, więc nie możemy już mordować wszystkich jak leci. Nasza niepocieszona bohaterka musi więc wyruszyć w podróż, aby zgładzić tyrana, przez którego rozpoczęła się ta cała wojna. Oczywiście w trakcie naszej wyprawy musimy pokonać wiele niesamowitych trudności: często tak dziwnych, że nie mieści się to w żadnej skali.
Trochę czasu zajęło mi, aby w końcu przysiąść do starego, dobrego SWTORa. W tej części kontynuujemy wątek zaczęty w poprzedniej notce. Oczywiście, twórcy gry postanowili wprowadzić trochę urozmaicenia i poza kontynuacją jednego wątku, dostajemy zalążek kolejnego. Także teraz dowiadujemy się o problemie, z jakim mierzą się Mandalorianie, aczkolwiek w tej chwili są to szczątkowe informacje, które za wiele (poza robieniem smaka na kolejne aktualizacje) nic nie wnoszą.
Następnie, wraz ze Scourgem i Kirą wyruszamy w stronę zaginionego statku. W tym przypadku ścigamy się nie tylko z czasem, aby jak najszybciej odnaleźć zaginioną załogę statku, a w tym Satele Shan, ale też i z sługami Imperatora. Tak, cały ten wątek tyczy się cząstki Imperatora, którego dosyć niedawno pokonaliśmy i wygnaliśmy z naszego ciała, a który znalazł sobie inne lokum (dokładniej mistrzynię Satele Shan), gdzie przygotowywał się na swój własny powrót.
Naszym zadaniem jest pokrzyżować mu te plany: wpierw na statku mierząc się z jego Sługami, a potem w świadomości Satele, mierząc się z różnymi wersjami Imperatora. Oczywiście nie jesteśmy sami: towarzyszą nam wszyscy Jedi i Sith, którzy chcą nam pomóc utrzymać balans pomiędzy jasną i ciemną stroną mocy. Nie zdradzę jednak większej ilości szczegółów, bo mimo wszystko te rozdziały są dosyć krótkie i po prostu mógłbym opowiedzieć wam wszystko, a nie o tym w tym chodzi. Aczkolwiek mogę wam z czystym strumieniem zdradzić, że zakończyliśmy jeden wątek w SWTORze, a powoli otwiera się przed nami nowy, bardziej pogmatwany. Czuję, że będzie ciekawie!
Cats Organized Neatly oraz Dogs Organized Neatly to dwie gry wydane przez tego samego twórcę – DU&I – gdzie naszym zadaniem jest zorganizować psy lub koty na danej nam planszy. Czyli szczerze mówiąc musimy realizować tytuły tych gier. Pozwolę sobie opisać obie pozycje w jednej notce, bowiem nie ma pomiędzy nimi żadnej różnicy poza docelowymi zwierzakami, które musimy poukładać.
Chociaż z początku wydaje się to niezwykle proste, z czasem zaczynają dochodzić nam psy i koty w niesamowicie cudacznych pozycjach. Wiadomo, najważniejsza zasada większości gier: im dalej, tym trudniej. Jednakże nie sprawia to, że mamy ochotę przestać grać. Cukierkowa oprawa tych tytułów łagodzi każde zło i po prostu brniemy dalej przez następne poziomy, aby poznać nowe, powyginane zwierzaki.
Te tytuły są nastawione na relaks. Nasze psy i koty czekają na nas po bokach planszy, nie spadają z nieba niczym klocki w tetrisie, nie ma żadnych liczników czasu, ani punktacji. Mamy przed sobą zadanie pomieszczenia zwierzaków na danej nam przestrzeni i możemy spędzić tyle czasu, ile chcemy, bez niczego i nikogo, kto chciałby nas w jakikolwiek sposób oceniać.
Bawiłem się przy tych tytułach przednio i pewnie jeszcze spędzę przy nich trochę czasu, bo pomimo moich najszczerszych chęci, wciąż nie dotarłem do końca żadnej z tych gier. Razem z małym Smoczyńskim układamy psy i koty, aż w końcu uda się poukładać wszystkie i każde będzie miało swój kąt do leniuchowania, wyginania się, czy co tam dusza zapragnie. Bardzo mocno polecam te gry – tym bardziej, że w trakcie promocji kosztują dosłownie grosze.
Snake Pass to ciekawa gra platformowa, wydana w 2017 przez Sumo Digital i Secret Mode. Ogólnie rzecz biorąc mam mieszane uczucia co do tej gry. Nie zrozumcie mnie źle: fajny tytuł, przyjemna grafika, ale rozgrywka potrafi wędrować od “świetnej” do “co to do cholery jest”. Dlaczego? Bo naszym bohaterem jest wąż o imieniu Noodle, którym generalnie steruje się jak kawałkiem makaronu spaghetti.
Samo sterowanie wydało mi się nieco kontrowersyjne, bowiem, aby nasz wąż pełzł przed siebie, musimy użyć do tego lewego przycisku myszy. Generalnie sterowanie naszym Noodlem polega na operowaniu myszką i kilkoma przyciskami na klawiaturze. Jest to niezwykle ciekawa, intrygująca rzecz, bowiem musimy tego węża owijać wokół palów, bambusów i tym podobnych, aby wspinać się lub zbierać potrzebne nam rzeczy. Nie jest to taka prosta rzecz, jakby się wydawało, ale potrafi cieszyć, kiedy w końcu wyjdzie, a z czasem zyskuje się nieco wprawy i wytrwałości (bo jednak do takiego manewrowania to trzeba mieć trochę zapasu cierpliwości). Naprawdę podziwiam twórców za ich pomysłowość w tej kwestii.
W naszej wędrówce pomaga nam nasz przyjaciel Doodle – wesoły koliber. Może on podnieść nas i pomóc nam przefrunąć przez daną przeszkodę (oczywiście w miarę jego kolibrowych możliwości). Podpowiada nam na początku jak kierować naszym wężem, aby prężnie wspinać i brnąć dalej, a nie tylko wić się gdzieś pośród agonii kliknięć i przekleństw. Razem z nami podróżuje od bramy do bramy szukając magicznych kluczy, które pozwalają nam kontynuować to dziwne doświadczenie.
Snake Pass jest ciekawą grą, aczkolwiek na początku sterowanie daje nam pożądnego kopniaka. Jeśli nie uda się nam go opanować to będzie nam naprawdę ciężko dotrzeć gdziekolwiek. Jeśli jednak nam się to uda, mamy możliwość całkiem przyjemnie spędzić czas przy naprawdę niezłej i nietypowej platformówce. I ja, i Smoczyński bawiliśmy się przy niej przednio, chociaż nasz Noodle był z początku bardzo oporny na nasze próby kierowania go do celu jego podróży. Pomimo tego mogę tą grę polecić z czystym sumieniem, bo jest nienajgorsza, a fajnie się przy niej zabija czas. 😉
Age of Empire II to kultowa strategia czasu rzeczywistego (RTS) mojej młodości. Pierwszą premierę miała w 1999, wydana przez Ensemble Studios i Microsoft. Kilka lat temu, w listopadzie 2019, została wydana kolejna edycja (Definitive Edition), oferująca nam tą samą rozgrywkę, ale z odświeżoną grafiką. Ta właśnie wersja została mi podarowana i to na niej skupię moje odczucia, jeśli chodzi o wygląd gry, jednakże cała reszta niewiele się zmieniła od czasu, kiedy pierwszy raz zagrałem w ten tytuł.
Age of Empire II oferuje nam różne rodzaje rozgrywki: kampanię, pojedyńcze mapy lub też wersję multiplayer. Kampań mamy kilka i każda z nich dzieli się na osobne rozdziały naszej przygody, opierające się na wątkach historycznych wybranych przez twórców krajów. Dostajemy wtedy różne cele: pokonanie wroga, zdobycie określonej ilości surowców, zbudowanie danego budynku, osiągnięcie odpowiedniego rozwoju cywilizacyjnego, utrzymanie określonego bohatera/bohaterki przy życiu czy też dotarcie do pewnego miejsca na mapie. Mamy też kampanię samouczka, która prowadzi nas za rękę po różnych aspektach tej gry, co całkiem fajnie przygotowuje nas na coraz trudniejsze zadania.
Pojedyńcze mapy z reguły opierają się na tym samym, co kampania tylko po prostu nie mają tła historycznego, a po prostu zwykły zestaw zadań do zrobienia (najczęściej pokonanie przeciwnika/przeciwników). Moją ulubioną zabawą w czasach młodości było podbijanie wroga i trzymanie go w zamknięciu, podczas gdy ja zabudowywałem niczym mały psychopata całą mapę albo ogałacałem ją ze wszystkich surowców i dopiero po tym wykańczałem przeciwnika. Grunt, aby rozgrywka trwała jak najdłużej. 😉
O wersji multiplayer się nie wypowiem, bo nigdy nie ciekawiła mnie na tyle, aby w nią zgrać, chociaż znajomi polecali mi w nią zagrać.
Jedną z rzeczy, którą bardzo lubię w tej grze, jest możliwość rozwoju naszego miasta/osady, ulepszanie naszej armii (np. poprzez ulepszanie ich zbroi i bronii), budowanie nowych budowli pozwalających nam np. handlować z innymi miastami/osadami lub budować maszyny oblężnicze. Aby jednak móc skorzystać z tej opcji, musimy z reguły przejść do kolejnej epoki (zaczynamy od ciemnych wieków, aż dojdziemy do ery imperialnej), a to wiąże się z wydaniem sporej ilości surowców i często zbudowaniem określonej budowli albo odkryciem danego osiągnięcia. Jest to spory koszt, ale ostatecznie możemy zbudować zamek dający nam możliwość rekrutowania specjalnych jednostek (zależnych oczywiście od frakcji, którą gramy). Zamek także świetnie służy jako linia obrony, jeśli uda nam się szybciej osiągnąć postęp cywilizacyjny niż nasz przeciwnik, bowiem bez maszyn oblężniczych będzie mu ciężko nas podbić.
Age of Empire II to jest jedna z ulubionych gier mojego dzieciństwa. Spędziłem przy niej wiele godzin, zrobiłem w tej grze wiele dziwnych rzeczy (po dziś dzień pamiętam, jak zebrałem wszystkie owce, obudowałem murem i broniłem ich przed przeciwnikami), ale nie żałuję niczego. Bawiłem się świetnie, zyskałem sporo cierpliwości i uratowałem całe stada owiec. Kampanii całej nigdy nie przeszedłem, ale może tym razem mi się uda? 😉
Townsmen – A Kingdom Rebuilt to gra, która w mojej kolekcji zawitała dzięki hojności Humble Bundle. Grę stworzyło studio Handy Games i wydało w lutym 2019. Tytuł ten pierwszy raz poznałem na telefonie, i chociaż z początku wydawał się interesujący, trochę zniechęciły mnie niektóre aktualizacje. Po długiej przerwie postanowiłem dać kolejną szansę tej strategii i w sumie cieszę się, że tak zrobiłem, bo wersja PC wydała się bardziej przyjazna graczowi.
Townsmen, jak już powyżej wspomniałem, jest grą strategiczną. Naszym zadaniem jest rozwój naszego miasta, zbieranie surowców, dbanie o potrzeby mieszkańców i chronienie ich przed niebezpieczeństwami wszelkiej maści (czy chodzi to o wrogie armie, czy o zwykły pożar w chacie). Im bardziej zaawansowani jesteśmy, tym większą mamy możliwość przerabiania surowców na narzędzia, aby móc dalej pchać postęp technologiczny naszego królestwa. Jest to o tyle ciekawy mechanizm w tej grze, że z początku mamy podstawowe potrzeby do spełnienia (schronienie i jedzenia), potem dochodzi ciepło (węgiel, drewno, czy cokolwiek na opał), bezpieczeństwo (warsztaty, które naprawiają domy, aby się nie zawaliły, studnie, aby gasić pożary), wygoda (czyli ubrania i biżuteria), a także poczucie estetyki (dekoracje typu dekoracyjne budowle lub pomniki).
Ponadto mamy zmiany pór roku, które wiążą się z tym, iż musimy się na nie przygotować. Wszak zimą da się jedynie polować na zwierzynę, więc jeśli nie zadbamy o zapełnienie spichlerza, nasze królestwo wymrze z głodu. Lub umrze z zimna, jeśli nie zadbamy i o źródło ciepła.
Gra oferuje także kampanię, o której napiszę tylko tyle, iż poznajemy zasady gry ozdobione odrobiną fabuły. Kampanię da się przejść w kilka godzin i jak dla mnie wydawała się ona bardziej samouczkiem z tłem historycznym naszego królestwa. Nie uznaję tego jednak za złą rzecz – wprost przeciwnie. Townsmen wydaje się być nakierowane na tworzenie map i rozwijanie królestwa najdalej jak się da, więc taki samouczek z opowieścią jest całkiem fajnym sposobem na poznanie sposobu grania w tą grę.
Czy polecam ten tytuł? Zdecydowanie tak, jeśli lubisz strategię i uwielbiasz troszczyć się, aby małe ludki nie umarły z powodu twoich nieodpowiedzialnych decyzji, a ta odrobina fabuły to wystarczający powód, aby trzymać ich przy życiu i przechodzić misja po misji. Sam bawiłem się przy nim całkiem nieźle. Na tyle nieźle, że postanowiłem dać jeszcze jedną szansę wersji mobilnej. 😉 Zobaczymy, co z tego wyjdzie!
Pine to gra RPG, która wciągnęła mnie niedawno w swoje sidła, chociaż nie spodziewałem się, że aż tak wiele rzeczy jest do zrobienia w tym niepozornym tytule. Została początkowo stworzona jako projekt grupy studentów na zaliczenie, a potem doszlifowana i wydana przez studia Twirlbound i Kongregate. Premiera miała miejsce w październiku 2019.
Naszym bohaterem jest Hue – człowiek, który wraz z grupą innych ludzi żyje na Niestabilnym Klifie (ang. Unstable Cliff). Starają się żyć spokojne, hodować pożywienie i budować domki na drzewie, aczkolwiek trzęsienia klifu dosyć mocno im to utrudniają. Jedno z takich trzęsień zabija brata naszego bohatera, a jego samego zrzuca z klifu. Warto też dodać, że nasz brat był zainteresowany zewnętrznym światem i dzięki jego odkryciom będziemy mieli odwagę przemierzać nieznany ląd. Jednakże nie wybiegajmy za daleko w przyszłość.
Jak tylko Hue odzyska przytomność, spotyka Oth, jednego z Wambas – rasy określającej siebie jako obserwatorzy. Trzęsienie uwięziło go w dolinie u podnóża klifu, więc pomagamy mu się stamtąd wydostać. W zamian dostajemy cenną wiedzę, jak zacząć stawiać nasze pierwsze kroki w tym nowym i nieznanym dla nas świecie.
Po krótkiej przygodzie z Othem, wracamy do naszego plemienia i ogłaszamy im, iż klif jest niebezpieczny, dlatego wybieramy się w podróż po nieznanych lądach, aby znaleźć nam nowy, bezpieczny dom. Oczywiście starszyzna odradza nam to w obawie o nieznane niebezpieczeństwa czyhające na nowym lądzie. Hue jednak pozostaje nieustraszony i wyrusza na swoją wyprawę.
Naszym wsparciem w tej wyparwie okażą się Wambas, a jest ich aż czterech. Niestety ich wsparcie okaże się również problematyczne, bowiem im dalej będziemy brnąć w podrzucane przez nich zadania, tym bardziej będziemay odkopywać starą waśń, rozpoczętą przez ludzi, którzy zamieszkiwali Albamare przed nami.
Nasza droga do ukochanego, nowego domu wiedzie poprzez kolaborację z wieloma różnymi plemionami (Cariblin, Fexel, Gobbledew, Krocker, Litter). Nie ma tutaj za bardzo znaczenia z kim będziemy się bratać: nasza droga do celu jest w pewnym stopniu dowolna. Z plemionami można dogadać się poprzez zostawianie wystarczającej ilości dotacji w odpowiednich miejscach. Dotacją może być wszystko: przedmioty zdobyte z ubijania potworów lub innych plemion, zebrane dobra typu kamienie, drewno, jedzenie, metale lub też wytworzone przez nas przedmioty.
Oczywiście nasze dobre relacje z jednym plemieniem mogą skutkować wrogość innego plemienia. Generalnie ciężko było być lubianym przez wszystkich i trzeba było wybrać sobie przyjaciół. Nie ma zatem sensu wdawać się w większe relacje niż wymaga tego misja. 😉 Mamy też możliwość zbierania artefaktów, które po nitce do kłębka doprowadzą nas do zapomnianych kart historii i tego, co wydarzyło się na tym spokojnym lądzie.
Bardzo wciągającym elementen gry było oczywiście zbieranie i wytwarzanie przedmiotów. Niektóre przedmioty były dostępne tylko w odpowiednich rejonach Albamare, więc czasem trzeba sporo nastać się w jednym miejscu albo sporo trzeba się nabiegać. Wytworzone bronie i zbroje potrafiły bardzo ułatwić grę, aczkolwiek trzeba mieć na uwadze to, iż wpierw trzeba było znaleźć “przepis” albo znaleźć multum przedmiotów do zadania pobocznego.
Pine to bardzo ciekawy tytuł, posiadający naprawdę wiele do zaoferowania, chociaż z początku mogłoby się wydawać inaczej. Jak na projekt stworzony przez małe studio, oferuje on naprawdę spory świat, ogromną ilość detali i rozwiązania, które cieszą takiego starego gracza, jak ja. Z czystym sumieniem polecam ten tytuł, bo jest on naprawdę fenomenalny! Bawiłem się przy tej grze przednio i im dłużej grałem, tym bardziej czułem się nią zafascynowany. Dlatego też mam nadzieję, że będzie kiedyś kontynuacja. 😉