Interpersonalnie

#047. Trochę o tym, jak kochać

Mam ostatnio gorsze chwile, chwile zwątpienia i słabości. Znowu od życia dostałem po tyłku no i to boleśnie morduje mi każdą myśl o beznadziejności sytuacji. Wiadomo: typowy dół, bo życie to nie bajka tylko jakaś sinusoida przypadków, raz dobrych, raz nie.

To tak słowe wstępu, bo notka będzie o czymś innym. Notka będzie o tym, jak kochać.

Mając tego paskudnego doła przekonałem się jak wiele mam. Mam osobę, która mnie kocha, przytulając mnie każdej bezsennej nocy, abym poczuł się lepiej. Mam kogoś, kto pomimo zmęczenia będzie mnie rozśmieszać i wygłupiać ze mną, jakbyśmy zapomnieli dorosnąć.

Miłość najbardziej czuje się wtedy, kiedy świat wali się na głowę, a Ty biegasz niczym przerażony kurczak i nie wiesz, dokąd uciec. Słowa “kocham Cię” są zwieńczeniem, ale niczym w porównaniu do czynów wykonywanych z miłości, do najprostszych gestów przesyconych tym uczuciem, do bliskości, która daje mi zasypiać wiedząc, że mam kogoś ważnego obok siebie.

To wspaniałe myśleć o kimś, jak o swoim skarbie, kto rozumie Cię bez słów, chociaż słowa są potokiem myśli. Chociaż miewam gorsze dni, wciąż zaliczam ich do tych wesołych, bo mam przy sobie najwspanialszą osobę na świecie, która udowadnia mi, że każdy smutek można zamienić w radość. Da się w końcu śmiać przez łzy.

Takiej miłości się nie znajduje. Ją trzeba wyhodować sobie w sercu i nauczyć się, jak obdarzyć nią drugą osobę.

Mefisto

#047. Trochę o tym, jak kochać Read More »

#046. Star Wars: The Old Republic

Ze wszystkich gier, w które przyszło mi grać, SWTOR (czyli tak jak w tytule) jest tym tytułem, który wywrócił moje życie do góry nogami. Grałem w obie części Star Wars: Knights of The Old Republic (tak zwany KOTOR) i ucieszyłem się, kiedy dowiedziałem się o SWTOR, kontynuacji serii, która budziła (i budzi do dziś) tyle emocji.

SWTOR to gra MMORPG, co oznacza tylko tyle, że swoją rozgrywkę RPG dzielisz z masą ludzi dookoła. Niezbyt to fajne, w szczególności dla takich mruków, jak ja, którzy rzadko dzielą się rozgrywką z innymi osobami (za wyjątkiem pewnych zielonych stworków). Ale tam, w uniwersum na bazie KOTOR’a, możesz grać na własną rękę w towarzystwie przeważnie fanów bądź ludzi zainteresowanych grą, czasem mając styczność z niewyżytym motłochem, który relacji międzyludzkich nie opanował w ogóle. Ale to prawie jak w urzędzie. Jeden ci pomoże, inny powie, że to twoja wina. Z tą różnicą, że jakiś spory czas temu wprowadzono patch, który odbniża poziom Twojej postaci do danej lokacji, przez co nikt nie bawi się w mordowanie ludzi z niższymi poziomami. Od tamtej pory liczy się tylko gra!

Są dwie frakcje: Republika (dla niezorientowanych: ci dobrzy) i Imprerium (dla niezorientowanych: ci źli). Każda liczy po cztery klasy z czego dwie władają mocą, a dwie nie. Moją rozgrywkę skupiłem wokół Jedi (władający mocą po stronie Republiki) i Sith (władający mocą po stronie Imperium). Wszystkie te postaci mają swoją historię, którą ekspolorujesz poprzez wykonywanie misji związanych z daną klasą. SWTOR to nie jest taki klasyczny MMORPG, gdzie musisz się sporo naczytać. Twórcy postarali się o wersję z podkładem aktorów, przez co czuję się jakbym grał w najzwyklejszego RPG z tą różnicą, że za plecami biegają inni ludzie.

Jeżeli chodzi o głosy męskie to polecam grać klasami Sith Warrior i Jedi Knight, bo najlepiej się ich słuchało, a fabuła potrafiła trzymać w napięciu. Niestety nie umiem utożsamiać się z kobiecymi postaciami, więc nie powiem Wam, która klasa ma najlepszy żeński głos. Przepraszam.

Gra posiada masę dodatków (Rise of the Hutt Cartel, Galactic Starfighter, Galactic Strongholds, Shadow of Revan i Knights of the Fallen Empire oraz Knights of the Eternal Throne, który wyjdzie w grudniu) oraz “zajęć dodatkowych”. W “zajęciach dodatkowych” wliczyłbym walki statkami, czy też rozbudowę własnego domu (lub domów, jeśli stać Cię na więcej niż jeden) albo też i dodatkowe planety, na których czają się misje wciągajace nas do nowych wydarzeń w świecie STWOR. Multum wydarzeń społecznościowych zapewnia zabawę nawet jeśli skończyło się rozwój postaci, misje dzienne pozwalają zarobić specjalną walutę na lepszej jakości zbroje. Nie wspominając już o fanach serii Gwiezdnych Wojen, których rozmowy na czacie nadawałyby się na książkę. Takiego wczucia we własną postać nie odczywa się nawet na cosplay’ach.

Do niedawna zagłębiałem się w “rozszerzenie” o nazwie Knights of the Fallen Empire, w którym moja postać zmienia się w Outlandera – kogoś, kto tracąc 5 lat życia wkracza na arenę wojny, jako lider i ostatnia nadzieja przeciwko mocarnemu wrogowi: Eternal Empire pod władaniem krwiożerczego Arcanna. Generalnie rzecz biorąc każda misja to budowanie gruntu pod walkę: rekrutacja nowych członków przymierza, zdobywanie potrzebnych zapasów, czy też działanie drugiej stronie na nerwy (w tym to ja jestem mistrzem).

Nie będę się jednak rozpisywał nad fabułą, ponieważ wyznaję zasadę, że każdy gracz powinien sam zagrać w grę i stwierdzić, czy mu się podoba. Pozwolę sobie udostępnić kilka screenshot’ów, które zrobiłem grając w ostatnie rozdziały.

Czy gra jest warta polecenia? Jeżeli uwielbiasz Gwiezdne Wojny to zdecydowanie powinno się spróbować. Rozgrywka jest darmowa dla całej podstawowej fabuły (do pięćdziesiatego poziomu), więc masz unikalną szansę wczuć się w fabułę nim zdecydujesz, czy gra Ci się rzeczywiście podoba. Potem, jeśli polubisz SWTOR, możesz albo dokupić sobie dodatki, albo wykupić miesięczną subskrypcję (która poza dodatkami pozwoli Ci między innymi korzystać z dodatkowego doświadczenia, czy lepszych przedmiotów oraz co miesiąc zasili Twoje growe konto elektroniczną gotówką do wydania w ich sklepie).

Swoje konto utworzyłem w lutym 2013 roku i od tamtej pory, z mniejszymi bądź dłuższymi przerwami, gram zachłannie dla ciekawej fabuły. Jeżeli masz ochotę wejść do uniwersum Gwiezdnych Wojen, ale nie wiesz, od czego zacząć, daj mi znać. Z chęcią pomogę postawić pierwsze kroki w kierunku nowej przygody.

Mefisto

#046. Star Wars: The Old Republic Read More »

#045. Aktualizacja życia do wersji 2.3

No i stało się to, co dzieje się co roku. Przybyło mi jeden rok więcej; kolejny rok doświadczenia do niesienia na własnych plecach. Mogę sobie pogratulować kolejnego osiągnięcia w życiu: przetrwałem w tym coraz gorszym świecie. Nie dałem się przeciwnościom losu, czy też ludziom, którzy chcieli zniszczyć cokolwiek w moim życiu, abym miał ciężej, ani mojemu najgorszemu wrogowi: samemu sobie.

Wydarzło się wiele rzeczy w ciągu ostatniego roku, których będę żałował do końca życia. Były też rzeczy, których nigdy nie zapomnę, bo były wyjątkowe. Starałem się, jak mogłem, aby być szczęśliwym człowiekiem, przejmując się tym, aby i mi, i mojej śmieszniejszej połowie było dobrze. Pewnie daleko nam do tego ideału, ale jeśli pomimo naszych problemów potrafimy się wciąż uśmiechać, to chyba nie jest najgorzej.

Kilku najbliższych znajomych złożyło mi życzenia, bo niespecjalnie celebruję tego typu okazje; matka naskrobała gigantycznego emaila jak to ma w zwyczaju, a moja połowa standardowo przyłożyła mi w twarz nim oznajmiła mi, że zapomniała. Z tym, że przyłożenie było przez sen, a ja zamiast wypocząć zastanawiałem się, czy na leżąco może lecieć mi krew z nosa. W ramach przeprosin dostałem w ostatni weekend tort urodzinowy, który był robiony bardzo niestandardowo.

Postanowiłem uwiecznić tyle, ile mogłem. W końcu takich rzeczy nie widuje się na co dzień.

Musicie wiedzieć, że u mnie w mieszkaniu ciepło jest tylko w pokoju, gdzie śpimy, bo tam elektryczny grzejniczek dogrzewa nasze zmarźnięte ciała niemal cały czas. Kuchnię i łazienkę ogrzewamy tylko na ten czas, kiedy musimy w nich urzędować. Ogrzewanie w tym ekologicznym domu jest drogie i nieopłacalne, bo ciepło ucieka każdą możliwą szczeliną (a uwierzcie mi – jest ich sporo). Mieliśmy więc do pomocy w gotowaniu… farelkę. Początkowo do ogrzewania nas, a potem…

Moja połowa wykorzystała grzejniczek, aby cukier rozpuścić, a masło zamienić z kamienia w masło.

img_20161105_190045

Dalej było nawet standardowo: cztery żółtka ubić z cukrem, aż do połączenia składników, masło rozbić gdzieś na boku i dodać do składników. Potem dodaliśmy kakao i nieco nalewki bursztynowej. Całą masę położyliśmy na kupione wcześniej spody do ciasta. Całość moja połowa udekorowała świeczką, abym miał prawdziwe spóźnione urodziny. Żeby było zabawniej, dostałem nawet napis LOL zrobiony ze skórek od pomarańczy.

Na niebie co chwilę pojawiały się fajerwerki, rozświetlające niebo. Stwierdziliśmy, że cała Anglia celebruje moje spóźnione urodziny.

img_20161105_193420
Taki niefotogeniczny fajerwerek

Co do ciasta… Pamiętacie motyw z cukrem i farelką? Niezbyt się roztopił i czuć go było przy każdym kawałku. Do tego ciasto wyszło zbyt słodkie jak na nasz gust, ale za to nalewka nadała mu niesamowitego smaku – czegoś w rodzaju goryczki. Pewnie nie będzie następnego razu, bo zjedzenie całej kostki masła niezbyt było zdrowe, ale raz w życiu można sobie pozwolić.

Moja połowa bardzo postarała się za co bardzo dziękuję. Było śmiesznie. Śmieszniej było chwilę potem, kiedy miłość ma stwierdziła, że mam urodziny w grudniu. Mój obolały nos bolał mnie jeszcze bardziej: ze śmiechu.

Oczywiście pozostała jeszcze kwestia zmycia naczyń po urodzinowym szale. Zgadnijcie na kogo wypadło w tym roku?

Mefisto

 

#045. Aktualizacja życia do wersji 2.3 Read More »

#044. Mad Max

screenshot-17

Pierwszy raz zainteresowałem się grą w marcu 2015, kiedy to doszło do mych uszu plotki, że gra ma zostać przeportowana na mój pingwinowy system zwany Linuxem. Od tamtej pory docierały do mnie różne informacje, a grę porzuciłem w listopadzie 2015, kiedy to ukazał się news informujący, że portu nie będzie. Gra nie interesowała mnie na tyle, aby nad tym rozpaczać i o sprawie zapomniałem, aż do października 2016, kiedy oficjalnie ogłoszono, że Mad Max ostatecznie wyląduje na Linuxach. Twórcy (Avalanche Studios i Warnes Bros. Interactive Entertainment) słowa dotrzymali, a Feral Interactive – niesamowita grupa porterów – dwudziestego października wypuściła grę na mój system.

Żeby było ciekawiej – nie jestem fanem Mad Maxa. W życiu nie widziałem żadnego z filmów i nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. Grę więc kupowałem sugerując się opiniami i ładną grafiką. No i możliwością rozwalania aut – bez tego pewnie bym ten tytuł sobie odpuścił.

Przeczytałem sobie opis gry, aby nie być jakiś niedoświadczony, a i tak poczułem się jak dziewica na pierwszej zmianie w domu rozpusty. Nie dlatego, że gra jest skomplikowana, ale odczuwa się to, że powstała dla fanów filmów o tym samym tytule. Sporo pozostaje niedopowiedziane zakładając, że wiesz o co chodzi. Przyznam szczerze, że jest to ciekawe doświadczenie, sprawiając, że czujesz się jak wyrzutek – jak nasz bohater Max. Być może dlatego udało mi się w niego wczuć i nawiązać nić porozumienia między nami.

Gra zaczyna się niewinnie pokazując nam, jak Max podróżuje w stronę Równin Ciszy (Plains of Silence), gdzie ma w końcu odnaleźć spokój i paliwo – płynne złoto niezbędne do przeżycia w tym brutalnym, post-apokaliptycznym świecie. Jego przejażdżkę przerywa Scabrous Scrotus wraz z jego wojennymi chłopcami (War Boys), których ochrzciłem mianem pacynek.

234140_20161030023107_1

Nasze spotkanie przeradza się w rzeź, zbieramy solidny łomot, a nasz samochód i całe wyposażenie włącznie z ubraniem zostają nam odebrane. Max się jednak nie poddaje i walczy o swój wehikuł, docierając do Scabrousa, z którym staczamy potyczkę. Wpierw nasyła na nas psa, który niewiele może zrobić i ląduje poza jego dziwaczny pojazd, porzucony przez brutalnego właściciela. Max szybko dołącza do zwierzaka, zaraz po tym jak wbija piłę motorową w czaszkę swojego przeciwnika. Auto zostaje zabrane przez pozostałe przy życiu pacynki.

234140_20161030022256_1

Porzucony zwierzak cuci nas i prowadzi kolejno do zwłok, od których pożyczamy broń i ubranie. Wędrujemy razem przez chwilkę nim nasz zwierzak zostaje złapany przez dziwacznego osobnika o imieniu Chumbucket. Mężczyzna ten planuje zjeść naszego psa – w końcu niełatwo o pożywienie w tym niebezpiecznym świecie. Oczywiście shotgun przy głowie pomaga mu zmienić nastawienie do naszego pupila i szybko łata jego zmasakrowaną łapkę, nazywając psa Dinki-Di (marka karmy dla psów w grze).

 

Pomijając kilka mniej istotnych szczegółów, Chumbucket, zwany też Chum, oferuje nam pomoc oraz samochód, który znajduje się w jego kryjówce (zwanej przrz niego “jego tabernakulum”). Udajemy się tam w jego niesamowitym pojeździe, kołyszącym się na boki, którym rozbiłem chyba każdą skałę po drodze. I wszystko jasne, czemu nie mam prawa jazdy.

 

234140_20161030024335_1

Docieramy do celu i oczom naszym zostaje ukazana Magnum Opus – nasza nowa maszyna. W tamtej chwilii wyglądała raczej licho i żałośnie, ale niemal natychmiastowo jedziemy zdobyć jej jakieś ładne ciałko. Ta misja wyszła mi całkiem ładnie. Zdobyłem nóż, którego nie umiałem używać i nauczyłem się tego dopiero dwie godziny później. Mapę rozszyfrowałem jakieś sześć godzin później, bo nie była mi z początku, aż tak potrzebna.

 

234140_20161101190834_1

Zaletą Magnum Opus jest to, że możemy zabrać z nami Chum’a, który naprawia ją na każdym postoju. Związane jest to z tym, że na drodze można rozbijać się z przeciwnikami, co uskuteczniam i połowa mojej obecnej gry opiera się na tym. Jest to niesamowicie ważna rzecz przy rozbijaniu konwojów, które na początku gry są strasznie trudne – głównie przez nadmiar przeciwników w stosunku do naszego mało wytrzymałego auta. Dodatkowo mamy harpun, którym można wyrzucać kierowców wrogich aut w powietrze alboo rozwalać wieżyczki, czy bramy. Moje destrukcyjne potrzeby są w pełni zaspokojone dzięki tej grze.

 

Walkę wręcz można uskuteczniać w miejscach oznaczonych na mapie jako te do zrabowania albo w obozach. Możemy też iść i strzelać do ludzi z shotguna, ale ilość naboi jest bardzo mocno ograniczona (w szczególności na początku). Niektóre obozy mają swoich “boss’ów”, którzy wykazują się większą odpornością na ciosy niż pacynki.

Kolejną rzeczą są ulepszenia. Ulepszać można samochód, samego siebie (wliczając w to zapuszczenie brody!) oraz twierdze naszych sojuszników. Podobno i Chumbucket jest do ulepszenia, ale do tego jeszcze nie dotarłem. Auto i nas samych można ulepszać w zamian za złom, a w przypadku twierdzy głównie szuka się projektów, czy ich części, dzięki któryn można zbudować różne rzeczy i czerpać z tego rozmaite korzyści. Aczkolwiek złom przydaje się do podniesienia poziomu danego miejsca.

 

 

Bardzo miłym aspektem jest Dinki-Di i jego pomoc przy szukaniu i rozbrajaniu min. Jest to bardzo ciekawe zajęcie, jeśli w pobliżu są pacynki, bowiem w niemal 99% któryś z tych geniuszy wbiegnie w minę jak kamikadze i wysadzi wszystko do okoła włącznie z nami i biednym psem.

 

Rozbijanie konwojów, rozbrajanie min, niszczenie “strachów na wróble” i podbijanie obozowisk jest częścią przejmowania władzy nad terenami, czy oczyszczaniem ich z wpływu złego lorda Scabrousa. Im bardziej pomożesz mieszkańcom danej twierdzy, tym mniej każą Ci spadać, a bardziej cieszą się na Twój widok.

234140_20161030054437_1
Widać po nim jak bardzo jest zadowolony z mojej pracy

Mamy też dziwnego człowieka, który pozwala nam wymienić punkty za osiągnięcia (typu zabij określoną ilość przeciwników). Moim najlepszym ulepszeniem jest uzyskiwanie większej ilości wody z tych samych zbiorników. Jak ja to robię – nie mam pojęcia.

234140_20161030044218_1

Co do kwestii jedzenia: je się wszystko, co się napatoczy: psie jedzenie z puszki, martwe szczury lub jaszczurki, larwy. Osobom ze słabym żołądkiem nie polecam grać i jeść coś w mięczyczasie.

 

Jest też piękna grafika, przy której czuję żar piasku, po którym Max chodzi bądź jeździ swoją niesamowitą maszyną. Momentami wydawało mi się nawet, że piasek jest jakiś prawdziwy. Nie wiem, czemu mnie tak urzekł.

 

Nie wypowiem się póki co na temat fabuły, bo nie zagłębiłem się w nią zbytnio, ale tego, co udało mi się zasmakować nie żałuję. Grę mogę już teraz polecić z całego serca, ale moją ostateczną opinię zostawię na moment, kiedy skończę rozgrywkę.

Mefisto

#044. Mad Max Read More »

#043. Halloween

Jak co rok na ciemnej ulicy zapalają się dynie z wydrążonymi w nich straszno-rozbawionymi twarzami. Dzieci wybiegają z domów, ciągnąć swych rodziców, aby od drzwi do drzwi pozyskiwać cukierkowe dobra lub płatać psikusy tym, co się opierali. Domy bez ozdób są omijane: nie ma co niepokoić odpornych na straszaki.

Na moją ulicę właśnie wypełzły różnej maści potwory w poszukiwaniu słodkich skarbów. Co chwilę słychać piski różnorakich potworów, których przerasta chyba własna straszność. Ciekawskie wiedźmy zaglądają do ogródków, patrząc, czy czasem ktoś nie wywiesił gdzieś jakiegoś ducha potwierdzając, że mieszkańcy gotowi są złożyć czekoladową ofiarę i zaspokoić nocne zmory.

Trwa to krótką chwilę, bo strzygi biegają szybciej niż rodzice i wnet wszystkie oznaczone domy zostają zrabowane do cna, do ostatniego cukierka. Chwilę później hałasy cichną, bo, wziąwszy co się dało wziąć, wyruszają na podbój innych ulic. Niektóre pewnie zadowoliły się skromną ofiarą i powróciły do swych pieczar, aby pożywić się i zasnąć snem spokojnym na następną noc Halloween.

Co jakiś czas przewija się nieswoja dusza – pewnie z grot tajemnych ulokowanych przy innych domach. Chodzi od drzwi do drzwi zbierając smakołyki, które uchowały się przez pierwszą falą straszaków. Znów ulica staje się żywa, bo stworzenie przyciągnęło inne zjawiska i znów piski oraz krzyki pobrzmiewają pośród nocy.

Będzie to trwało tak długo, aż cały słodki skarb zostanie zrabowany, a wszelkie wampiry, wiedźmi i wilkołaki wrócą do swych domów, zaciągnięte przez rodziców. Zacznie się jedzenie zdobytych ofiar z cukru i czekolady tak długo, aż potwory staną się na powrót dziećmi: na następny rok.

img_20161028_130213

Wesołego Halloween!

Mefistowy

#043. Halloween Read More »

#042. Aragami

280160_20161009144004_1

Tę grę wyczekiwałem z niecierpliwością, odkąd tylko znalazłem jej zapowiedź. Jeszcze bardziej cieszył mnie fakt, że twórca obiecał wsparcie dla Linuxa w dniu premiery. Grę znalazłem sporo czasu temu, ale cierpliwie czekałem do czwartego października, kiedy to Lince Works wypuściło długo wyczekiwany przeze mnie tytuł. Zgodnie z obietnicą, twórca wspierał mój system od dnia pierwszego. Jako, że cenię sobie bycie słownym, grę z przyjemnością zakupiłem. I oto zaczęła się moja przygoda jako Aragami – mściwy duch!

#042. Aragami Read More »

#041. Pół roku życia

Zacząłem tego bloga dokładnie sześć miesięcy temu. Sześć miesięcy pisania notek, grania w gry i zwracania większej uwagi na swoje życie, aby podzielić się większością szczególnych chwil z ludźmi, którzy przewinęli się przez tego bloga, zostali na dłużej, czy też podzielili się swoimi myślami o moich myślach.

Przez szcześć miesięcy się starałem, aby pisać ciekawie i przede wszystkim poprawnie o tematach, które lubię. Zacząłem recenzować gry, jedzenie, miejsca, nawet po trochu własne życie (bo czemu by nie). Nim się obejrzałem, moja śmieszniejsza połowa pomagała pisać mi notki, podsuwała tematy i podawała ciekawostki o rzeczach, o których brakowało mi wiedzy, dodatkowo przypominając mi, że nie było notki na blogu od jakiegoś czasu. Również Smok męczy ze mną Minecraft eksplorując każdy piksel na wygenerowanej mapie, czy pokazując mi nowe mody.

Z reguły pół roku to u mnie krytyczny moment, kiedy zaczyna mi się nie chcieć albo tracę motywację, albo pojawia się coś, przez co nie mogę bądź nie chcę pisać. Przyznam szczerze, że miałem takie momenty, kiedy po prostu chciałem to zostawić. W końcu nie muszę nikomu relacjonować mojego dnia, gry, myśli, czy słodyczy. Z drugiej jednak strony czasem warto wspomnieć o czymś, co komuś innemu da do myślenia albo zasugeruje spróbowanie czegoś. Chyba ta myśl trzymała mnie w chwilach słabości przy życiu i motywowała do dalszego pisania.

Motywowaliście mnie też Wy, drodzy czytelnicy tego chaotycznego bajzlu, odwiedzając, komentując i klikając “lubię to” (bo polubowywając brzmi jakoś dziko dla mnie) moje wpisy, czy też “śledząc” mojego bloga. Nie zakładałem go z myślą, że znajdzie on regularlnych czytelników.

Dziękuję bardzo za ponad 2.500 odwiedzin, 151 polubień i 231 komentarzy na tym blogu. Dziękuję bardzo mocno wszystkim osobom, które śledzą mojego bloga. Dziękuję ludziom, którzy piszą, że znaleźli coś przydatnego na moim blogu – cieszy mnie to bardzo, że ta mała przystań w internetowym wszechświecie zawiera coś przydatnego. Dziękuję każdemu z osobna za odwiedzanie tego małego zakątka i tworzenie go razem ze mną.

Mam nadzieję, że ten blog dożyje swoich pierwszych urodzin, a potem każdych następnych. Trzymajcie za mnie kciuki, abym miał siłę i motywację dalej odkrywać i dzielić się nowymi rzeczami.

Mefisto

#041. Pół roku życia Read More »

#040. Na wesoło: niespodziewane pluszaki i zwierzaki oraz komputery

W życiu, jak wiadomo, bywa różnie. Jest źle, jest dobrze, jest nijako, jest fajnie. Ostatnio miałem ciężki okres, więc los postanowił najwyraźniej nagrodzić moją cierpliwość.

W skrócie: ja i moja połowa lubimy zbierać pluszaki. Kupujemy różne w różnych sklepach, czasem znajdujemy jakieś w internecie.

Wiecie jak to bywa z kupowaniem na stronach pokroju ebay. Można kupić taniej i można kupić taniej, ale podróbę, która nie wychodzi tanio, bo koniec końców płaci się niemal tyle samo, co w sklepie. Nie lubię takich praktyk (w sensie sprzedawania podróbek i udawania, że wszystko jest ok), bo to zwykłe oszustwo (inaczej by było, jakby ktoś otwarcie informował o tym, że sprzedaje towar wątpliwej jakości), więc poinformowałem angielski oddział firmy zajmującą się dystrybucją tych zabawek o tym, jak ktoś sprzedaje podróbki za oryginalną cenę twierdząc, że to oryginalny produkt. Wszystko odbyło się miło i sprawnie, a o sprawie zapomniałem.

Jakiś czas później dostałem to:

 

 

 

Na początku wyciągając z pudełka tego pluszaka pomyślałem, że zaszła jakaś pomyłka, ale list szybko wszystko wyjaśnił. Zaskoczył mnie ten gest, bo zupełnie się go nie spodziewałem, ale przywróciło mi to wiarę w niektóre firmy, które dbają o swój wizerunek (chociaż w moich oczach on nie ucierpiał).

Dla zainteresowanych: maskotka to Whisper z kreskówki Yokai Watch, którą uwielbiam ze względu na występujące tam Yokai (rodzaj japońskich duchów).

Innym razem stałem w korku z moją śmieszniejszą połową, na które zaczynamy mieć alergię. No, ale co zrobić? Helikopter za drogi, a na farmę po zakupy czasem jechać po pracy trzeba. Jak zareagowalibyście, gdyby korek był spowodowany przez pewnego rodzaju pochód?

img_20160906_152948

My mieliśmy wyszczerz pełen szczęścia i radości. Krówki wesoło dreptały, ocierając się o samochody zdenerwowanych kierowców, magicznie unikając nasz. Odrobina uśmiechu i przyjacielskiego nastawienia potrafi wpłynąć na zwierzaki. Dodatkowo właścicielka stada uśmiechnęła się do nas, kiedy przechodziła na końcu, chociaż była zdecydowanie zdziwiona, że ktoś cieszy się na widok krów. Jak tu się nie cieszyć, skoro ja lubię wszystkie zwierzątką, nawet te korkogenne?

Co do krówek to tutaj mały bonusik z farmy.

img_20161001_144944

Ostatnio trochę pozalewało ulice z racji częstych opadów deszczu. Skutkuje to takimi atrakcjami:

 

https://youtu.be/ZpkPtjhkMSE

I wizytą na myjni, która była odwlekana tygodniami.

img_20161016_152042

Na zdjęciu nie wygląda to tak tragicznie, jak wyglądało na żywo.

Ale było warto wjechać w tę kałużę. Przynajmniej można się było nacieszyć widokiem wody zalewającą całą szybę. Tak, wiem, cieszą mnie dziwne rzeczy.

Kolejną małą, śmieszną rzeczą jest coś, co wybłagała u mnie moja połowa (w zamian za to, że ja wybłagałem coś innego; taki system handlu u nas). Jak myślicie: ile może kosztować komputer? A dokładniej płyta główna. Ja znam odpowiedź na to pytanie. Cztery funty. Około dwadzieścia złotych. Myśmy wydali w sumie ponad dwadzieścia dwa funty, bo kupiliśmy kabelki, obudowę i parę innych drobiazgów dodatkowo.

Moja śmieszniejsza połowa uwielbia komputery i odkryła niesamowitą rzecz jaką jest Raspberry Pi Zero, czyli komputer wielkości… czegoś bardzo małego.

 

 

 

(kilka przykładowych przyrównań; Raspberry Pi Zero jest mniejsze od standardowej kości pamięci w komputerach stacjonarnych)

Jego moc obliczeniowa jest słaba, ale za taką cenę można mieć już stabilny komputer do przeglądania internetu, czy nauki (bo jego twórcom chodzi o to, aby stworzyć dostęp do wydajnych i tanich komputerów, które umożliwą ludziom rozwój).

 

 

 

No i przekonałem się na własne oczy, że można pograć w bardzo okrojoną wersję Minecrafta. Na tyle okrojoną, że rozrgywka ogranicza się do stawiania bloków.

img_20161018_185145
Mój domek z betonu

Można Raspberry Pi Zero podłączyć do telefonu, czyniąc ze smartphone’a powerbank dla niego.

img_20161016_215351

Moja połowa ma dostęp do komputera za pomocą konsoli, dzięki połączeniu z internetem. Takie Raspberry Pi może wtedy funkcjonować jako mini serwer albo mini centrum zarządzania. W naszym mieszkaniu Raspberry Pi 1 (większa wersja Raspberry Pi Zero) zarządza ogrzewaniem i światłem (można je zdalnie wyłączyć poprzez stronę internetową). Dodatkowo ogrzewanie samo włącza i wyłącza się o określonych godzinach, a (mam nadzieję, że moja zdolna połowa to zrobi) w planach jest ustawienie ogrzewania pod względem temperatury w domu. Dzięki temu nie zgrzewam się, ani nie marznę.

img_20161011_153956
Raspberry Pi Zero vs Raspberry Pi 1

Ciekawostką jest, że Raspberry Pi Zero ma domyślnie większą moc obliczeniową z racji tego, że jest podkręconą wersją Raspberry Pi 1, aczkolwiek Pi 1 również można podkręcić.

Raspberry funkcjonuje na systemie operacyjnym opartym na Debianie (Linux), który nazywa się Raspbian. Są również inne wersje systemów Linuxowych, które umożliwiają np. zrobienie kina domowego z Raspberry Pi.

img_20161011_235917

Osobiście niezbyt go używałem, ale wydaje się prosty w użytku – idealny dla ludzi, którzy zaczynają swoją przygodę z Linuxami. Typowo Linuxowa konfigurowalność pozwala go jednak ustawić wedle własnego uznania, więc zaawansowany użytkownik może pozmieniać większość ustawień (jeśli nie wszystko) jak leci.

 

 

 

Raspberry Pi to bardzo rozległy temat, ale planuję do niego wrócić z racji faktu, że jest to hobby mojej połowy i prawdopodobnie Raspberry Pi Zero niedługo zostanie gdzieś zastosowane (nie powiem gdzie; będzie niespodzianka).

A tymczasem życzę wszystkim dużo niespodzianek i dużo radości. Na jesienną porę to jest jak promień słońca ogrzewający zmarźnięte ciało.

Mefisto

#040. Na wesoło: niespodziewane pluszaki i zwierzaki oraz komputery Read More »

#039. Valley

(Następna pełna recenzja na tym blogu! Hura!)

378610_20161003214554_1

Valley to kolejna gra, która wpadła ostatnio w moje ręce. Wydana została stosunkowo niedawno, a dokładniej dwudziestego czwartego sierpnia (wersja na systemy Linux i Mac wyszła trzeciego października wraz z aktualizacją 1.02) i zaczęła zdobywać serca graczy. W skrócie o grze? Piękna grafika i niesamowita ścieżka dźwiękowa, która w pełni oddaje to, co się dookoła Ciebie dzieje, trzymając nas w napięciu przez cały czas.

Valley jest grą zręcznościową, opierającą się na korzystaniu z dostępnego egzoszkieletu zwanego L.E.A.F. (Leap Effortlessly though Air Functionality). Możemy w nim skakać (albo spadać z wysokości), rozpędzać się do ponad przeciętnych prędkości, przebijać się przez uszkodzone ściany i podłogi, a także dawać i zabierać życie z otaczającej nas krainy. Tak, dobrze czytacie. Ten strój może zabić lub ożywić okoliczną roślinność, czy zwierzynę. Dodatkowo w wypadku naszej śmierci jesteśmy wskrzeszani kosztem natury (którą musimy balansować, inaczej będzie źle).

378610_20161003221524_1

378610_20161003222224_1

378610_20161003221557_1
Wskrzeszony jelonek uświadomił mnie, że Valley jest gdzieś blisko Czarnobyla

Znajdujemy się w tej krainie przypadkiem, poszukując tajemniczego przedmiotu zwanego Lifeseed. Nasze promocyjne lekcje kajakarstwa o mało nie pozbawiły nas życia, ale dajemy radę wyrwać się z objęć wzburzonej wody. Wędrując poprzez jaskinię i rozległą polanę, docieramy do miejsca, gdzie znajdujemy L.E.A.F. Po założeniu (dokładniej: ucięciu sobie nóg od kolan) i krótkim filmiku instruktażowym dowiadujemy się, że egzoszkielet jest tworem aliantów z  Drugiej Wojny Światowej, oraz że możemy odsłuchiwać nagrań archeologów i naukowców odnośnie tego miejsca. Pierwsze nagranie jest od Virginii King, która opowiada nam o tej krainie. Z czasem dowiadujemy się, że miejsce to zostało nazwane Susurrus.

Dowiadujemy się nieco o Lifeseed. Raz na tysiąc lat drzewo o niepozornej nazwie Titan Tree tworzy nasionko (wielkości naszej głowy), którego moc mogłaby pozbawić życia cały świat. Oczywiście wpada ono w ręce naukowców, którzy chcą stworzyć superbroń, mającą przechylić szalę na stronę aliantów. Niestety im dalej brniemy w fabułę, tym bardziej okazuje się, że naczelny naukowiec, Andrew Fisher, postradał zmysły, wysysając amritę – życiodajną energię – z trzewii tej pięknej krainy, powodując jej spaczenie.

378610_20161003232905_1

L.E.A.F. zawiera wiele ulepszeń, które umożliwiają nam poruszanie się po wymyślnych przestrzeniach i przeszkodach. Najbardziej spodobało mi się bieganie po wodzie i zasuwanie po metalowych płytach na ścianie. Oczywiście masz też możliwość domontowania zbiorników na amritę, aby móc efektywniej (i dłużej) korzystać z niektórych ulepszeń bądź walczyć z przeciwnikami.

Przeciwnicy nie są jakoś specjalnie trudni – jedyne, co musimy zrobić to strzelić w nich energią, aby się uspokoili. Różne stworki potrzebują różnej ilości energii, aby się opanować. Jedyna trudność w grze to taka, że jeżeli stracimy całą enrgię, a przeciwnik nas trafi to giniemy.

Moim największym wrogiem w grze była woda, bo, jak można zauważyć, L.E.A.F. jest ciężki i łatwo w nim utonąć (ale biegać po wodzie już się da). Zgadnijcie, ile razy utonąłem?

Gra jest miła i przyjemna, trochę budzi grozę momentami (nim się człowiek przyzwyczai, że można sobie spaść w otchłań i nic Ci nie będzie). Ma niestety przeogromną wadę, jaką jest jest długość. Mi zajęła ona około pięciu godzin, wliczając w to grzebanie w ustawieniach i bieganie dokoła jednego budynku, bo nie wiedziałem, jak przejść lokację.

Jeżeli lubicie gry, które ćwiczą refleks – wtedy gorąco polecam, bo idzie się niekiedy naskakać i nawygimnastykować przy ten grze. Jeżeli oczekujecie rozbudowanej fabuły to niestety tutaj jej nie dostaniecie. W Valley poruszamy się szlakami przeszłości, aby naprawić błędy przodków, opierając się na nagraniach archeologów i naukowców oraz ich pomysłach.

Bardzo dużym plusem jest muzyka, która dostosowuje się do okoliczności. Najbardziej emocjonującym momentem było biegnięcie po specjalnych torach, które zwiększały naszą prędkość, gdzie muzyka dostosowywała się do naszych ruchów. Grafika również jest niczego sobie, przez co Valley bardzo przyjemnie się zwiedza. Przekonajcie się zresztą sami.

Plusem, moim zdaniem, jest też umiarkowany poziom trudności, który zakłada bardziej eksplorację niż walkę z otoczeniem. Jestem osobą, która lubi myszkować, a nie bić się z każdym źdźbłem trawy, chociaż nie mówię, że czasem lfajnie jest, jak jest trudno.

Jeżeli także lubisz powyższe rzeczy, może warto założyć L.E.A.F. i zobaczyć, jak daleko dojdziesz i jakie skarby odkryjesz?

Mefisto

#039. Valley Read More »

#038. Azjatyckie łakocie cz.2

Nie byłbym sobą, gdybym nie odwiedził wspaniałego supermarketu ze smakołykami z innego krańca świata. Właściwie to już weekendowy rytuał, aby udać się tam i kupić jakaś znaną lub nieznaną pyszność i delektować się nią podczas oglądania japońskich dram.

Taro Fish Snack: Japanese Curry

Na pierwszy ogień pójdzą moje ulubione paski rybne, których niestety już nie sprzedają w supermarkecie. To znaczy: sprzedają, ale nie ten smak. Te, które wciągałem na potęgę były o smaku japońskiego curry. W życiu nie jadłem nic tak dobrego. Tego się nie da po prostu opisać: delikatne w smaku rybne paski pokryte przyprawą. Tak prosta rzecz, a praktycznie uzależnia. Dziękuję niebiosom za ebay i możliwość delektowania się taką przekąską po obiedzie. Zdecydowanie polecam!

Green Tea Crisp Pillow

Kolejnym produktem wartym spróbowania są kruche, poduszkowe ciasteczka o smaku zielonej herbaty. Wziąłem je tak od niechcenia, bo nie było nic ciekawego w sklepie (byłem akurat przed dostawą i półki świeciły nieco pustkami).

Pozytywnie mnie to zaskoczyło, bo o ile było ich mało, ich smak był nieziemski. Delikatny smak zielonej herbaty nadawał ciasteczkom wrażenie lekkich i kremowych. Ten od niechcenia produkt czasem gości u mnie po obiedzie i cieszy mnie swoim smakiem.

Każdego zachęcam do spróbowania, bo ja mogę Wam o tym pisać, ale to nie działa tak, że przytkniecie język to monitora i magicznie poczujecie smak tego (ale nie zabraniam Wam próbować). Tego typu smakołyki trzeba przetestować na własnym języku, do czego gorąco zachęcam i będzie mi bardzo miło, jeśli moje wpisy będą swego rodzaju drogowskazem do tego, od czego można by było zacząć.

Zainteresowanych zapraszam również do poprzedniego wpisu z innymi smakołykami.

Mefisto

#038. Azjatyckie łakocie cz.2 Read More »

Scroll to Top