Cóż, miałem się poprawić z pisaniem notek, więc poprawiam się i piszę kolejną. Jak już wcześniej napisałem, moje życie przewróciło się do góry nogami i latam teraz z wywieszonym językiem załatwiając tysiące spraw na raz. Nawet jestem zadowolony, bo pomimo ogólnego zamieszania, całkiem sporo szczęścia spotkało mnie w ostatnim czasie.
Są też smutne rzeczy, o których nie chcę nawet myśleć. Jest też wkurzająca rzecz (a raczej podobno-człowiek) utrudniające mi normalne funkcjonowanie.
Nie o tym jednak chciałbym dziś pisać. Preferuję, aby ten wpis był spokojnym sprawozdaniem z ostatnich dni.
Byłem ostatnio w miejscu, które pozwala mi się wyciszyć. Nie miałem siły długo chodzić, ani moja połowa nie była gotowa na chłód jaki nas spotkał, a jednak te kilkanaście minut spaceru były wręcz orzeźwiające dla kogoś, kto ostatnio siedział cały czas w domu.
Zima w Anglii jest lekka w przebiegu. Najgorszy chłód, jaki tu spotkałem to był chłód rzędu -1 do -5 stopni. I było to w czasie, kiedy spadł śnieg (co się rzadko zdarza), powodując zastój w mieście. Poważnie – większość sklepów, czy firm była pozamykana, bo na dworzu było kilka centymentrów śniegu.
Zima powoduje, że część roślin zamiera, czyż nie? Nie w Anglii. Tutaj są – jak to określam – plastikowe rośliny, które są odporne na wszystko (może poza głupotą ludzką). Całkiem zabawnie to kontrastuje z wszechobecną śmiercią.
Najbardziej urzekły mnie zimowe grzybki. Nie wiem, jaki to gatunek. Bardzo prawdopobone, że jadalne tylko raz, dlatego nie próbowałem.
I jest jeszcze ten mech. Mech bardzo mi się, z jakiegoś powodu, spodobał, więc zrobiłem mu zdjęcie. Ale nie jestem sobie w stanie przypomnieć, co to był za powód. Jedyne, co mogę powiedzieć, że mech to taka leśna, nawet ciepła poduszka, na którą można sobie przysiąść.
Taki krótki spacer jest bardzo odżywczy – w szczególności, że uciekasz na chwilę od miejsca pełnego problemu, od pracy, w której wspinasz się jedynie po szczeblach frustracji. Postanowiłem trochę rzeczy w moim życiu zmienić: poszukać lepszych perspektyw i mieć więcej czasu dla mojej połowy oraz dla samego siebie. Kiedyś wierzyłem, że ciężką pracą można świat zmienić i choć dalej w to wierzę, uważam, że definicja świata powinna zacieśniać się do grona najbliższych ludzi, których kocham i potrzebuję przy sobie.
Pora zacząć mieszkać w domu, nie tylko tam sypiać!
A teraz bonus dla tych, którzy czytają moje wpisy do końca. Ostatnio znalazłem informację o trzydziestoleciu Ubisoft’u. Pomimo iż nie darzę ich już taką sympatią jak kiedyś, wciąż ludzię ich stare gry. Aż do jutra (to jest do osiemnastego grudnia) można dostać od nich siedem gier zupełnie za darmo, które znajdują się pod tym linkiem. Wystarczy tylko założyć sobie (darmowe) konto, odebrać gry i ściągnąć ich nieszczęsne oprogramowanie, aby zagrać. Wszyscy, którzy kupili już coś komuś na święta, a zapomnieli o sobie, mogą sobie zrekompensować to tymi kilkoma tytułami.
Wydajność gier to temat rzeka w świecie graczy, w szczególności dla świata Linuxa, który od kilku lat jest małymi kroczkami wdrażany do świata wirtualnej rozrywki. Nie wiem czemu powoduje to tyle boleści wśród użytkowników innych platform – w końcu to tylko szansa dla jakiejś części społeczności, aby dołączyć do grona graczy eksplorujących fabułę kolejnej opowieści albo bezmyślnie tłuc co popadnie – zależy, co gra zakłada. “Specjaliści” zakładali i wciąż zakładają ile czasu zajmie Linuxowi upadek w świecie gier. W końcu rozgrywka ma około 5-15% spadek wydajności na pingwinowym systemie (porównując go do Windowsa).
Chciałbym dzisiaj wyjaśnić, co stoi za tym spadkiem klatek na sekundę, które w dwudziestym pierwszym wieku są wyznacznikiem dobrej zabawy, a dla bardziej hardkorowych odmian graczy synonimem wyższości.
1. Gry nie są robione na Linuxa, są portowane z Windowsa.
Oczywista sprawa dla kogoś, kto siedzi w temacie. W uproszczeniu: łatwiej i taniej jest stworzyć “program” (dokładniej nakładkę tłumaczeniową), który opiera się na tłumaczeniu Linuxowi, co robi gra (zasada działania przypomina WINE). Napisanie gry od podstaw, aby działała konkretnie pod dany system byłoby czasochłonne i pieniądzożerne, a jak wiadomo twórcom gier zależy na zyskach, a nie wolontariacie.
Sposób ten działa, a jego “koszt” minimalizuje się wraz z rozwojem firm przeportowujących gry.
W tą nakładkę wlicza się wszystko: grafika, audio, połączenie z siecią… Każdy z osobnych elementów może wpłynąć na wydajność gry, w szczególności, jeśli port jest kiepskiej jakości (takie rzeczy się, niestety, zdarzają).
2. Sterowniki graficzne.
Prawdą jest, że producenci kart graficznych wydają tzw. “game ready graphic card drivers”, które są specjalnie napisane, aby maksymalizować wydajność konkretnej gry. Linux może w obecnej chwili pomarzyć o czymś takim, w szczególności, że kod źródłowy jest zamknięty i społeczność nie może ich doskonalić na własną rękę (jak dzieje się to z innymi aplikacjami z otwartym kodem źródłowym). Chociaż tego typu rzeczy wydarzały się w przeszłości i mam cichą nadzieję, że producenci wrócą do wspierania wydajności pingwinowego systemu.
3. OpenGL a DirectX
OpenGL jest odpowiednikiem DirectX z zaznaczeniem, że OpenGL nie powstał z myślą o grach. Obie rzeczy odpowiadają za przerobienie linijek kodu na piękną (bądź nie) grafikę na ekranie.
Z racji faktu, że OpenGL nie powstał do gier tylko do renderowania grafiki 3D, powoduje to problemy programistów przy przeportowywaniu tytułów na Linuxa. Czasem coś trzeba programistycznie obejść, aby działało, co oznacza, że wydajność gry może spaść. W ostatnich czasach sporo pracy też zostało włożone w jego rozwój, aby stał się trochę bardziej przyjazny w stosunku do gier.
Na szczęście jego następcą jest Vulkan specjalizujący się między innymi w grach, co ma ułatwić i ujednolicić grafikę między różnymi systemami. Nie oznacza to jednak, że w przypadku przeportowania wszystko będzie idealnie dopasowane i port da się bezproblemowo wykonać bez dodatkowej pracy.
Podsumuję to w skrócie: Linux to nie Windows i każdy z systemów wymaga od gry innego działania. Nie jest to jednostronne. Gry przeportowane z Linuxa na Windowsa również gubiłyby ilość klatek na sekundę, ponieważ brak jednolitości w sferze programowania powoduje przestrzeń, gdzie liczy się kreatywność i umiejętności porterów, aby rozwiązać dany problem. Mimo tego, tak długo jak mogę pograć na moim pingwinie, jestem zadowolony. Koniec końców zachowana jest płynność gry przez co żadna strata nie wpływa na moje odczucia, a i bez tego mogę grać, jeśli tylko fabuła mnie wciągnie (wypowiem się o tym w innym wpisie).
Bonusowo: Odświeżanie monitora a ilość klatek na sekundę (fps).
Będę szczery – przeciętny monitor ma częstotliwość odświeżania mieszczącą się między 50-60 Hz (najczęściej jest to 60, Hz). Istnieją specjalne monitory, które mają wyższą częstotliwość. Numerki te przekładają się na to, ile nasze oko może dostrzec klatek na sekundę na danym ekranie. Mówiąc prościej: nie potrzeba mieć w grze 300 fps, gdzie nasze oko zobaczy tylko 60 na monitorze 60 Hz.Także oznacza to, że jeżeli nie mamy lepszego monitora, to duża ilość fps’ów nie zwiększa naszych wizualnych odczuć tak długo jak ilość klatek na sekundę utrzymuje się lub przekracza 60.
Dlaczego o tym piszę? Aby uświadomić Was, że wysoka wydajność niekoniecznie może przekładać się na większe odczucia wizualne. Jeśli zachowana jest płynność to co nam szkodzi skupić się na fabule? Nikt nie musi być lepszy/gorszy od drugiego tak długo jak mamy się po prostu dobrze bawić.
Trochę mnie tu nie było. Jak na moją “częstotliwość” dodawania wpisów to nawet sporo. Aczkolwiek jestem: żyję tylko życie me napięło się okrutnie, naprężyło dość boleśnie, aby sprawdzić, ile zniosę. Mówiąc próściej: zabiegany jestem i dnia mi nie starcza. Zdarzyło mi się trochę radości, była też cała masa smutków. Ot po prostu piękno każdego dnia. Być może któregoś dnia opiszę w szczegółach, o co chodzi, ale póki co pozostanie to tajemnicą.
Chciałem tylko dać znać, że wciąż tutaj jestem i czaję się po kątach. Trochę rzadziej, ale korzystając z piękna dzisiejszego dnia (a dokładniej tego, że jestem chory), postanowiłem się przypomnieć.
Postanowiłem się wziąć w garść i poprawić, bo szkoda mi z różnych powodów tak zaniedbywać bloga (wszak trochę punktualności i skrupulatności mnie on nauczył). Wpisy będą się pojawiać, może troszkę nieregularnie, ale moje postanowienie jest takie, aby chociaż raz w tygodniu czymś Was uraczyć (albo dobić). Trzymajcie za mnie kciuki!
Ostatnio dostałem lekkiej awersji do nowoczesnych gier, wypasionej grafiki i skomplikowanych procesów obliczeniowych. Z dziwną tęsknotą w sercu przemierzałem kolejne strony z promocjami gier, szukając sensu w moim gierkowym życiu. Zdarza się, kiedy taki wyjadacz gier jak ja, tęskni za starymi tytułami, szukając czegoś z nieskomplikowaną grafiką, ale godzinami rozrywki, od której nie idzie się oderwać. W końcu znalazłem coś, co poprawiło mój humor i przypomniało lata młodości, kiedy było to coś niesamowitego.
(przepraszam za wielkość screenshot’ów, ale ta gra ma 16 lat i najlepiej działa w takiej rozdzielczości)
Zeus: Master of Olympus (Zeus: Pan Olimpu) to gra stworzona przez Impression Games, wydana w 2000 roku przez Sierra Entertaiment. Jak łatwo można się domyślić, gra dotyczy mitologii greckiej, oferując nam pełnię rozrywki jako bardzo dobra strategia. Istnieje również dodatek do gry Poseidon: Master of Atlantis (Posejdon: Bóg Atlantydy), która oferuje dodatkowe scenariusze do rozegrania oraz lekkie zmiany w samym silniku gry.
Mam ostatnio gorsze chwile, chwile zwątpienia i słabości. Znowu od życia dostałem po tyłku no i to boleśnie morduje mi każdą myśl o beznadziejności sytuacji. Wiadomo: typowy dół, bo życie to nie bajka tylko jakaś sinusoida przypadków, raz dobrych, raz nie.
To tak słowe wstępu, bo notka będzie o czymś innym. Notka będzie o tym, jak kochać.
Mając tego paskudnego doła przekonałem się jak wiele mam. Mam osobę, która mnie kocha, przytulając mnie każdej bezsennej nocy, abym poczuł się lepiej. Mam kogoś, kto pomimo zmęczenia będzie mnie rozśmieszać i wygłupiać ze mną, jakbyśmy zapomnieli dorosnąć.
Miłość najbardziej czuje się wtedy, kiedy świat wali się na głowę, a Ty biegasz niczym przerażony kurczak i nie wiesz, dokąd uciec. Słowa “kocham Cię” są zwieńczeniem, ale niczym w porównaniu do czynów wykonywanych z miłości, do najprostszych gestów przesyconych tym uczuciem, do bliskości, która daje mi zasypiać wiedząc, że mam kogoś ważnego obok siebie.
To wspaniałe myśleć o kimś, jak o swoim skarbie, kto rozumie Cię bez słów, chociaż słowa są potokiem myśli. Chociaż miewam gorsze dni, wciąż zaliczam ich do tych wesołych, bo mam przy sobie najwspanialszą osobę na świecie, która udowadnia mi, że każdy smutek można zamienić w radość. Da się w końcu śmiać przez łzy.
Takiej miłości się nie znajduje. Ją trzeba wyhodować sobie w sercu i nauczyć się, jak obdarzyć nią drugą osobę.
Ze wszystkich gier, w które przyszło mi grać, SWTOR (czyli tak jak w tytule) jest tym tytułem, który wywrócił moje życie do góry nogami. Grałem w obie części Star Wars: Knights of The Old Republic (tak zwany KOTOR) i ucieszyłem się, kiedy dowiedziałem się o SWTOR, kontynuacji serii, która budziła (i budzi do dziś) tyle emocji.
SWTOR to gra MMORPG, co oznacza tylko tyle, że swoją rozgrywkę RPG dzielisz z masą ludzi dookoła. Niezbyt to fajne, w szczególności dla takich mruków, jak ja, którzy rzadko dzielą się rozgrywką z innymi osobami (za wyjątkiem pewnych zielonych stworków). Ale tam, w uniwersum na bazie KOTOR’a, możesz grać na własną rękę w towarzystwie przeważnie fanów bądź ludzi zainteresowanych grą, czasem mając styczność z niewyżytym motłochem, który relacji międzyludzkich nie opanował w ogóle. Ale to prawie jak w urzędzie. Jeden ci pomoże, inny powie, że to twoja wina. Z tą różnicą, że jakiś spory czas temu wprowadzono patch, który odbniża poziom Twojej postaci do danej lokacji, przez co nikt nie bawi się w mordowanie ludzi z niższymi poziomami. Od tamtej pory liczy się tylko gra!
Są dwie frakcje: Republika (dla niezorientowanych: ci dobrzy) i Imprerium (dla niezorientowanych: ci źli). Każda liczy po cztery klasy z czego dwie władają mocą, a dwie nie. Moją rozgrywkę skupiłem wokół Jedi (władający mocą po stronie Republiki) i Sith (władający mocą po stronie Imperium). Wszystkie te postaci mają swoją historię, którą ekspolorujesz poprzez wykonywanie misji związanych z daną klasą. SWTOR to nie jest taki klasyczny MMORPG, gdzie musisz się sporo naczytać. Twórcy postarali się o wersję z podkładem aktorów, przez co czuję się jakbym grał w najzwyklejszego RPG z tą różnicą, że za plecami biegają inni ludzie.
Jeżeli chodzi o głosy męskie to polecam grać klasami Sith Warrior i Jedi Knight, bo najlepiej się ich słuchało, a fabuła potrafiła trzymać w napięciu. Niestety nie umiem utożsamiać się z kobiecymi postaciami, więc nie powiem Wam, która klasa ma najlepszy żeński głos. Przepraszam.
Gra posiada masę dodatków (Rise of the Hutt Cartel, Galactic Starfighter, Galactic Strongholds, Shadow of Revan i Knights of the Fallen Empire oraz Knights of the Eternal Throne, który wyjdzie w grudniu) oraz “zajęć dodatkowych”. W “zajęciach dodatkowych” wliczyłbym walki statkami, czy też rozbudowę własnego domu (lub domów, jeśli stać Cię na więcej niż jeden) albo też i dodatkowe planety, na których czają się misje wciągajace nas do nowych wydarzeń w świecie STWOR. Multum wydarzeń społecznościowych zapewnia zabawę nawet jeśli skończyło się rozwój postaci, misje dzienne pozwalają zarobić specjalną walutę na lepszej jakości zbroje. Nie wspominając już o fanach serii Gwiezdnych Wojen, których rozmowy na czacie nadawałyby się na książkę. Takiego wczucia we własną postać nie odczywa się nawet na cosplay’ach.
Do niedawna zagłębiałem się w “rozszerzenie” o nazwie Knights of the Fallen Empire, w którym moja postać zmienia się w Outlandera – kogoś, kto tracąc 5 lat życia wkracza na arenę wojny, jako lider i ostatnia nadzieja przeciwko mocarnemu wrogowi: Eternal Empire pod władaniem krwiożerczego Arcanna. Generalnie rzecz biorąc każda misja to budowanie gruntu pod walkę: rekrutacja nowych członków przymierza, zdobywanie potrzebnych zapasów, czy też działanie drugiej stronie na nerwy (w tym to ja jestem mistrzem).
Nie będę się jednak rozpisywał nad fabułą, ponieważ wyznaję zasadę, że każdy gracz powinien sam zagrać w grę i stwierdzić, czy mu się podoba. Pozwolę sobie udostępnić kilka screenshot’ów, które zrobiłem grając w ostatnie rozdziały.
Czy gra jest warta polecenia? Jeżeli uwielbiasz Gwiezdne Wojny to zdecydowanie powinno się spróbować. Rozgrywka jest darmowa dla całej podstawowej fabuły (do pięćdziesiatego poziomu), więc masz unikalną szansę wczuć się w fabułę nim zdecydujesz, czy gra Ci się rzeczywiście podoba. Potem, jeśli polubisz SWTOR, możesz albo dokupić sobie dodatki, albo wykupić miesięczną subskrypcję (która poza dodatkami pozwoli Ci między innymi korzystać z dodatkowego doświadczenia, czy lepszych przedmiotów oraz co miesiąc zasili Twoje growe konto elektroniczną gotówką do wydania w ich sklepie).
Swoje konto utworzyłem w lutym 2013 roku i od tamtej pory, z mniejszymi bądź dłuższymi przerwami, gram zachłannie dla ciekawej fabuły. Jeżeli masz ochotę wejść do uniwersum Gwiezdnych Wojen, ale nie wiesz, od czego zacząć, daj mi znać. Z chęcią pomogę postawić pierwsze kroki w kierunku nowej przygody.
No i stało się to, co dzieje się co roku. Przybyło mi jeden rok więcej; kolejny rok doświadczenia do niesienia na własnych plecach. Mogę sobie pogratulować kolejnego osiągnięcia w życiu: przetrwałem w tym coraz gorszym świecie. Nie dałem się przeciwnościom losu, czy też ludziom, którzy chcieli zniszczyć cokolwiek w moim życiu, abym miał ciężej, ani mojemu najgorszemu wrogowi: samemu sobie.
Wydarzło się wiele rzeczy w ciągu ostatniego roku, których będę żałował do końca życia. Były też rzeczy, których nigdy nie zapomnę, bo były wyjątkowe. Starałem się, jak mogłem, aby być szczęśliwym człowiekiem, przejmując się tym, aby i mi, i mojej śmieszniejszej połowie było dobrze. Pewnie daleko nam do tego ideału, ale jeśli pomimo naszych problemów potrafimy się wciąż uśmiechać, to chyba nie jest najgorzej.
Kilku najbliższych znajomych złożyło mi życzenia, bo niespecjalnie celebruję tego typu okazje; matka naskrobała gigantycznego emaila jak to ma w zwyczaju, a moja połowa standardowo przyłożyła mi w twarz nim oznajmiła mi, że zapomniała. Z tym, że przyłożenie było przez sen, a ja zamiast wypocząć zastanawiałem się, czy na leżąco może lecieć mi krew z nosa. W ramach przeprosin dostałem w ostatni weekend tort urodzinowy, który był robiony bardzo niestandardowo.
Postanowiłem uwiecznić tyle, ile mogłem. W końcu takich rzeczy nie widuje się na co dzień.
Musicie wiedzieć, że u mnie w mieszkaniu ciepło jest tylko w pokoju, gdzie śpimy, bo tam elektryczny grzejniczek dogrzewa nasze zmarźnięte ciała niemal cały czas. Kuchnię i łazienkę ogrzewamy tylko na ten czas, kiedy musimy w nich urzędować. Ogrzewanie w tym ekologicznym domu jest drogie i nieopłacalne, bo ciepło ucieka każdą możliwą szczeliną (a uwierzcie mi – jest ich sporo). Mieliśmy więc do pomocy w gotowaniu… farelkę. Początkowo do ogrzewania nas, a potem…
Moja połowa wykorzystała grzejniczek, aby cukier rozpuścić, a masło zamienić z kamienia w masło.
Dalej było nawet standardowo: cztery żółtka ubić z cukrem, aż do połączenia składników, masło rozbić gdzieś na boku i dodać do składników. Potem dodaliśmy kakao i nieco nalewki bursztynowej. Całą masę położyliśmy na kupione wcześniej spody do ciasta. Całość moja połowa udekorowała świeczką, abym miał prawdziwe spóźnione urodziny. Żeby było zabawniej, dostałem nawet napis LOL zrobiony ze skórek od pomarańczy.
Na niebie co chwilę pojawiały się fajerwerki, rozświetlające niebo. Stwierdziliśmy, że cała Anglia celebruje moje spóźnione urodziny.
Taki niefotogeniczny fajerwerek
Co do ciasta… Pamiętacie motyw z cukrem i farelką? Niezbyt się roztopił i czuć go było przy każdym kawałku. Do tego ciasto wyszło zbyt słodkie jak na nasz gust, ale za to nalewka nadała mu niesamowitego smaku – czegoś w rodzaju goryczki. Pewnie nie będzie następnego razu, bo zjedzenie całej kostki masła niezbyt było zdrowe, ale raz w życiu można sobie pozwolić.
Moja połowa bardzo postarała się za co bardzo dziękuję. Było śmiesznie. Śmieszniej było chwilę potem, kiedy miłość ma stwierdziła, że mam urodziny w grudniu. Mój obolały nos bolał mnie jeszcze bardziej: ze śmiechu.
Oczywiście pozostała jeszcze kwestia zmycia naczyń po urodzinowym szale. Zgadnijcie na kogo wypadło w tym roku?
Pierwszy raz zainteresowałem się grą w marcu 2015, kiedy to doszło do mych uszu plotki, że gra ma zostać przeportowana na mój pingwinowy system zwany Linuxem. Od tamtej pory docierały do mnie różne informacje, a grę porzuciłem w listopadzie 2015, kiedy to ukazał się news informujący, że portu nie będzie. Gra nie interesowała mnie na tyle, aby nad tym rozpaczać i o sprawie zapomniałem, aż do października 2016, kiedy oficjalnie ogłoszono, że Mad Max ostatecznie wyląduje na Linuxach. Twórcy (Avalanche Studios i Warnes Bros. Interactive Entertainment) słowa dotrzymali, a Feral Interactive – niesamowita grupa porterów – dwudziestego października wypuściła grę na mój system.
Żeby było ciekawiej – nie jestem fanem Mad Maxa. W życiu nie widziałem żadnego z filmów i nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. Grę więc kupowałem sugerując się opiniami i ładną grafiką. No i możliwością rozwalania aut – bez tego pewnie bym ten tytuł sobie odpuścił.
Przeczytałem sobie opis gry, aby nie być jakiś niedoświadczony, a i tak poczułem się jak dziewica na pierwszej zmianie w domu rozpusty. Nie dlatego, że gra jest skomplikowana, ale odczuwa się to, że powstała dla fanów filmów o tym samym tytule. Sporo pozostaje niedopowiedziane zakładając, że wiesz o co chodzi. Przyznam szczerze, że jest to ciekawe doświadczenie, sprawiając, że czujesz się jak wyrzutek – jak nasz bohater Max. Być może dlatego udało mi się w niego wczuć i nawiązać nić porozumienia między nami.
Gra zaczyna się niewinnie pokazując nam, jak Max podróżuje w stronę Równin Ciszy (Plains of Silence), gdzie ma w końcu odnaleźć spokój i paliwo – płynne złoto niezbędne do przeżycia w tym brutalnym, post-apokaliptycznym świecie. Jego przejażdżkę przerywa Scabrous Scrotus wraz z jego wojennymi chłopcami (War Boys), których ochrzciłem mianem pacynek.
Nasze spotkanie przeradza się w rzeź, zbieramy solidny łomot, a nasz samochód i całe wyposażenie włącznie z ubraniem zostają nam odebrane. Max się jednak nie poddaje i walczy o swój wehikuł, docierając do Scabrousa, z którym staczamy potyczkę. Wpierw nasyła na nas psa, który niewiele może zrobić i ląduje poza jego dziwaczny pojazd, porzucony przez brutalnego właściciela. Max szybko dołącza do zwierzaka, zaraz po tym jak wbija piłę motorową w czaszkę swojego przeciwnika. Auto zostaje zabrane przez pozostałe przy życiu pacynki.
Porzucony zwierzak cuci nas i prowadzi kolejno do zwłok, od których pożyczamy broń i ubranie. Wędrujemy razem przez chwilkę nim nasz zwierzak zostaje złapany przez dziwacznego osobnika o imieniu Chumbucket. Mężczyzna ten planuje zjeść naszego psa – w końcu niełatwo o pożywienie w tym niebezpiecznym świecie. Oczywiście shotgun przy głowie pomaga mu zmienić nastawienie do naszego pupila i szybko łata jego zmasakrowaną łapkę, nazywając psa Dinki-Di (marka karmy dla psów w grze).
Pomijając kilka mniej istotnych szczegółów, Chumbucket, zwany też Chum, oferuje nam pomoc oraz samochód, który znajduje się w jego kryjówce (zwanej przrz niego “jego tabernakulum”). Udajemy się tam w jego niesamowitym pojeździe, kołyszącym się na boki, którym rozbiłem chyba każdą skałę po drodze. I wszystko jasne, czemu nie mam prawa jazdy.
Docieramy do celu i oczom naszym zostaje ukazana Magnum Opus – nasza nowa maszyna. W tamtej chwilii wyglądała raczej licho i żałośnie, ale niemal natychmiastowo jedziemy zdobyć jej jakieś ładne ciałko. Ta misja wyszła mi całkiem ładnie. Zdobyłem nóż, którego nie umiałem używać i nauczyłem się tego dopiero dwie godziny później. Mapę rozszyfrowałem jakieś sześć godzin później, bo nie była mi z początku, aż tak potrzebna.
Zaletą Magnum Opus jest to, że możemy zabrać z nami Chum’a, który naprawia ją na każdym postoju. Związane jest to z tym, że na drodze można rozbijać się z przeciwnikami, co uskuteczniam i połowa mojej obecnej gry opiera się na tym. Jest to niesamowicie ważna rzecz przy rozbijaniu konwojów, które na początku gry są strasznie trudne – głównie przez nadmiar przeciwników w stosunku do naszego mało wytrzymałego auta. Dodatkowo mamy harpun, którym można wyrzucać kierowców wrogich aut w powietrze alboo rozwalać wieżyczki, czy bramy. Moje destrukcyjne potrzeby są w pełni zaspokojone dzięki tej grze.
Walkę wręcz można uskuteczniać w miejscach oznaczonych na mapie jako te do zrabowania albo w obozach. Możemy też iść i strzelać do ludzi z shotguna, ale ilość naboi jest bardzo mocno ograniczona (w szczególności na początku). Niektóre obozy mają swoich “boss’ów”, którzy wykazują się większą odpornością na ciosy niż pacynki.
Kolejną rzeczą są ulepszenia. Ulepszać można samochód, samego siebie (wliczając w to zapuszczenie brody!) oraz twierdze naszych sojuszników. Podobno i Chumbucket jest do ulepszenia, ale do tego jeszcze nie dotarłem. Auto i nas samych można ulepszać w zamian za złom, a w przypadku twierdzy głównie szuka się projektów, czy ich części, dzięki któryn można zbudować różne rzeczy i czerpać z tego rozmaite korzyści. Aczkolwiek złom przydaje się do podniesienia poziomu danego miejsca.
Bardzo miłym aspektem jest Dinki-Di i jego pomoc przy szukaniu i rozbrajaniu min. Jest to bardzo ciekawe zajęcie, jeśli w pobliżu są pacynki, bowiem w niemal 99% któryś z tych geniuszy wbiegnie w minę jak kamikadze i wysadzi wszystko do okoła włącznie z nami i biednym psem.
Rozbijanie konwojów, rozbrajanie min, niszczenie “strachów na wróble” i podbijanie obozowisk jest częścią przejmowania władzy nad terenami, czy oczyszczaniem ich z wpływu złego lorda Scabrousa. Im bardziej pomożesz mieszkańcom danej twierdzy, tym mniej każą Ci spadać, a bardziej cieszą się na Twój widok.
Widać po nim jak bardzo jest zadowolony z mojej pracy
Mamy też dziwnego człowieka, który pozwala nam wymienić punkty za osiągnięcia (typu zabij określoną ilość przeciwników). Moim najlepszym ulepszeniem jest uzyskiwanie większej ilości wody z tych samych zbiorników. Jak ja to robię – nie mam pojęcia.
Co do kwestii jedzenia: je się wszystko, co się napatoczy: psie jedzenie z puszki, martwe szczury lub jaszczurki, larwy. Osobom ze słabym żołądkiem nie polecam grać i jeść coś w mięczyczasie.
Jest też piękna grafika, przy której czuję żar piasku, po którym Max chodzi bądź jeździ swoją niesamowitą maszyną. Momentami wydawało mi się nawet, że piasek jest jakiś prawdziwy. Nie wiem, czemu mnie tak urzekł.
Nie wypowiem się póki co na temat fabuły, bo nie zagłębiłem się w nią zbytnio, ale tego, co udało mi się zasmakować nie żałuję. Grę mogę już teraz polecić z całego serca, ale moją ostateczną opinię zostawię na moment, kiedy skończę rozgrywkę.
Jak co rok na ciemnej ulicy zapalają się dynie z wydrążonymi w nich straszno-rozbawionymi twarzami. Dzieci wybiegają z domów, ciągnąć swych rodziców, aby od drzwi do drzwi pozyskiwać cukierkowe dobra lub płatać psikusy tym, co się opierali. Domy bez ozdób są omijane: nie ma co niepokoić odpornych na straszaki.
Na moją ulicę właśnie wypełzły różnej maści potwory w poszukiwaniu słodkich skarbów. Co chwilę słychać piski różnorakich potworów, których przerasta chyba własna straszność. Ciekawskie wiedźmy zaglądają do ogródków, patrząc, czy czasem ktoś nie wywiesił gdzieś jakiegoś ducha potwierdzając, że mieszkańcy gotowi są złożyć czekoladową ofiarę i zaspokoić nocne zmory.
Trwa to krótką chwilę, bo strzygi biegają szybciej niż rodzice i wnet wszystkie oznaczone domy zostają zrabowane do cna, do ostatniego cukierka. Chwilę później hałasy cichną, bo, wziąwszy co się dało wziąć, wyruszają na podbój innych ulic. Niektóre pewnie zadowoliły się skromną ofiarą i powróciły do swych pieczar, aby pożywić się i zasnąć snem spokojnym na następną noc Halloween.
Co jakiś czas przewija się nieswoja dusza – pewnie z grot tajemnych ulokowanych przy innych domach. Chodzi od drzwi do drzwi zbierając smakołyki, które uchowały się przez pierwszą falą straszaków. Znów ulica staje się żywa, bo stworzenie przyciągnęło inne zjawiska i znów piski oraz krzyki pobrzmiewają pośród nocy.
Będzie to trwało tak długo, aż cały słodki skarb zostanie zrabowany, a wszelkie wampiry, wiedźmi i wilkołaki wrócą do swych domów, zaciągnięte przez rodziców. Zacznie się jedzenie zdobytych ofiar z cukru i czekolady tak długo, aż potwory staną się na powrót dziećmi: na następny rok.
Tę grę wyczekiwałem z niecierpliwością, odkąd tylko znalazłem jej zapowiedź. Jeszcze bardziej cieszył mnie fakt, że twórca obiecał wsparcie dla Linuxa w dniu premiery. Grę znalazłem sporo czasu temu, ale cierpliwie czekałem do czwartego października, kiedy to Lince Works wypuściło długo wyczekiwany przeze mnie tytuł. Zgodnie z obietnicą, twórca wspierał mój system od dnia pierwszego. Jako, że cenię sobie bycie słownym, grę z przyjemnością zakupiłem. I oto zaczęła się moja przygoda jako Aragami – mściwy duch!