NOAH’S ARK ZOO FARM
Mały Smoczyński coraz chętniej poznaje świat! Dlatego też zabraliśmy go do zoo. Zrobiliśmy to trochę spontanicznie, bo stało się to zaraz po tym jak kupiliśmy mrożone pierogi w sklepie i na obiad były pierogi tego dnia… I to cudem, bo auto nagrzało się solidnie tego dnia. :>
Wróćmy jednak do tematu naszej wycieczki: w naszej okolicy są aż dwa zoo. Do jednego nie chcieliśmy się pchać, bo podobno jest piątym największym zoo na świecie i zawsze są tam całe masy ludzi. Wybraliśmy zatem Noah’s Ark Zoo Farm, które mamy po drodze do domu i wydawało się przytulne.
Szczerze mówiąc byłem bardzo podjarany tym zoo, bo podobnież miało być w stylu farmy, a w rzeczywistości jedynie kilka wybiegów takowe przypominało… Jeszcze natrafiliśmy na porę karmienia, więc zwierzątka ucinały sobie drzemkę (i np. taka surykatka zleciała ze swojego słupka, bo tak mocno jej się przysnęło).
Zwierzęta w większości spały, więc po poinstruowaniu Smoczyńskiego, aby był w miarę cicho, oglądaliśmy małpki, żółwie, orły, jastrzębie… Małpki zrobiły największe wrażenie, bo jak tylko zobaczyły naszego małego, zaczęły skakać i figlować, a dzieciorośli aż się oczka zaświeciły i już chciał do nich wejść, już chciał z nimi brykać… Tylko kraty przeszkadzały.
Potem dotarliśmy do zagrody z konikami. Jako, że Smoczyński miał fioła na punkcie koników w tamtym czasie, równie dobrze moglibyśmy tam zostać. On był jak zaczarowany majestatem końskiego zada (a zad był przodem do nas, bo koń akurat jadł). Czasem tylko odwrócił się na wołania naszego bąbla i wracał do konsumowania posiłku. Wybacz, dziecko, żarcie ważniejsze!
W dalszych częściach naszego zwiedzania przybyliśmy do kózek, które sobie ucięły pogawędkę ze Smoczyńskim. Na każde jego “ba” koza odpowiadała swoim “mee”. Chyba był troszeczkę zdziwiony taką reakcją, ale grzecznie i kultularnie odpowiadał koleżance. 😉
Do niektórych zagród można sobie było wejść. Dotarliśmy więc w ten sposób do kurnika skąd przegonił nas wyraźnie rozsierdzony kogut. Niektóre zwierzątka biegały sobie luzem (jak np. jakieś dziwne ptaki, których spotkanie skończyło się tym, że Smoczyński zagulgotał jak one próbując od nich uciec – nie, nie były agresywne). Do innych zwierzątek (np. kózek) można było sobie wejść i pobawić się z nimi. Przy każdym takim punkcie znajdowały się krany z informacją, aby myć ręce po tym, jak dotykało się zwierząt.
Co mnie zaskoczyło to wybieg dla dzikich kotów. Z czasów dzieciństwa pamiętam ciasne klatki i kilka rzędów ogrodzeń, a tutaj był wysoki na 3-4 metry płot i drugi płotek w odległości trochę ponad pół metra od pierwszego. Lwy i tygrysy wydawały się jednak nazbyt leniwe, aby wykonać jeden skok w stronę wolności. A może wiedziały, że po drugiej stronie płota są ludzie i bezpieczne są tam, gdzie są?
Jeśli mam być szczery to nie wiem, co o tym miejscu mam myśleć. Z jednej strony widać było jakieś starania, ale z drugiej strony umarły one jakieś dwadzieścia – trzydzieści lat temu. Niektóre wybiegi były dosyć fajne, przemyślane i zapeniały zwierzętom trochę przestrzeni, ale z drugiej strony niektóre były niczym innym niż małą, ciasną klatką.
Jestem tak trochę na tak, bo fajny pomysł, ale jestem też na nie, bo komuś się momentami po prostu nie chciało. Z jednej strony były fajne atrakcje (np. mini koparka, którą można przerzucać piasek), a z drugiej była też bardzo niepokojąca ślizgawka (zdjęcie poniżej).
Może jak pójdę do tego drugiego zoo to będę w stanie powiedzieć, czy to Noah’s Ark Zoo Farm miało lepsze lub gorsze warunki?
Może to zdjęcie odda jak bardzo jestem rozdarty:
Mefisto