wine

#110. SWTOR: A traitor among the Chiss

Po długiej przerwie powróciłem do świata Star Wars i ruszyłem w pogoń za Theronem, który od jakiegoś czasu działa mi na nerwy. Wszakże wiadomo, że jeśli Sith jest wyrozumiały, to tylko do pewnego momentu. A ja jestem już niedaleko wytargania go za uszy i przywiązania do statku, aby poobijał się trochę o asteroidy.

Naszą pogoń wspierają Chiss’owie – intrygująca rasa istot o niebieskich skórach i czerwonych oczach. Theron znajduje się na planecie Copero, wspomagany przez swego rodzaju Chiss’owych buntowników. Oczywiście Chiss’om się to nie podoba, ale to zbyt zawiła polityczna sprawa, dlatego też zwracają się z tym do nas. Otrzymujemy możliwość wizyty planety, która jest niedostępna na obcych przybyszy. Musimy jednak radzić sobie sami, aby nie wybuchł z tego konflikt polityczny.

Nie zwlekając, ruszamy w pościg, który ciągnie nas po całej rozciągłości mapy, zmusza do walki z przeróżnymi przeciwnikami, aby koniec końców wyszło na to, że nasza przygoda dopiero się zaczyna… Trzy razy przeszedłem lokację, bo wybierałem tryb “story”, a nie “solo”. Kto by pomyślał, że ciągnąc główny wątek, można się w tym rzekomo prozaicznym wyborze pomylić. Byłem zły i zdesperowany – za trzecim razem to już nerwowo upewniałem się, że wszystko jest dobrze. Dotrwałem jednak do końca i cieszę się, bo jakościowo twórcy nadrobili niedosyt z poprzedniego rozdziału.

Nie wiem, kiedy pojawi się następny epizod moich gwiezdnych przygód. Podobnież ma się to stać przy kwietniowej aktualizacji. Wyczekuję cierpliwię, bo chciałbym mieć już za sobą przywiązywanie Therona za kostkę do statku!

Screenshot at 2017-12-01 21-41-45
Cóż za mina…
Screenshot at 2017-12-01 21-48-47
“Grrrr! Jestem wielki, zły, pradawny kocur, który za miskę owoców ma wszystko w nosie!”

Mefisto

#110. SWTOR: A traitor among the Chiss Read More »

#088. SWTOR: Crisis on Umbara

Po raz kolejny wkraczam do świata SWTOR, aby – jak się okazało – wplątać się w kolejny konflikt. Pomimo istniejącego już zatagru z Imperium, ruszyłem na planetę Umbara na spotkanie ze zdrajcą, który dodatkowo rzucał mi kłody pod nogi. Zastanawiałem się, kim może być ta osoba – wszakże wiedziałem tylko, że to ktoś z bliskiego kręgu moich zaufanych ludzi. Kroczyłem więc zdecydowanie, ale i niepewnie. W końcu pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć, czyż nie?

Zdrajcą okazał się, niestety, Theron. Wraz z Laną Beniko ruszyliśmy jego śladem. Moim skromnym planem było dorwać go, wytargać za uszy i zaciągnąć do domu, ale niestety zdążył uciec, zostawiając mi i mojej blondwłosej towarzyszce robota do rozbrojenia.

Po pernamentnej dezaktywacji robota i powrocie na planetę Odessen, po raz drugi zostałem wspaniałomyślnym Sithem, wysyłając wiadomość do Therona, że wciąż może wrócić do domu.

 

Pomimo iż jakościowo ten rozdział był wyśmienity, to jego długość pozostawia wiele do życzenia – spodziewałem się przynajmniej kilku godzin atrakcji, a nie spędziłem nad nim nawet godziny. Pozostaje mi tylko wierzyć, że następna część (która ma wyjść – podobno – 28 listopada) będzie dużo bardziej sycąca pod tym względem.

Mefisto

#088. SWTOR: Crisis on Umbara Read More »

#077. Divinity: Dragon Commander

243950_20161118011030_1

Do tego tytułu przymierzałem się już od jakiegoś czasu. Serię Divinity lubię za kilka gier, które mnie pochłonęły bez reszty, ale ta gra to po prostu majstersztyk satyry ze strony Larian Studios. Wydana w sierpniu 2013 gra nabija się z polityki w tak okrutny sposób, że nawet sami politycy nie zrobią tego lepiej. Dodatkowo mamy elementy strategii, które pomagają opanować nam bezmyślne salwy śmiechu.

Mam nadzieję, że jesteście gotowi.

Grę odkryłem pod koniec 2015 roku i od razu postanowiłem stać się jej posiadaczem. Jak większość graczy skusiło mnie magiczne: “zostań smoczym rycerzem”. No dobra – to mnie nie skusiło. Zaintrygował mnie fakt, że nasz smok ma jetpack. Tak, dobrze czytacie. Smok z jetpackiem.

243950_20161118010831_1

Zacznijmy jednak od początku.

W krainie zwanej Rivellon panował pokój zbudowany dzięki wspólnym staraniom Sigurda I, Architekta i maga Maxosa. Niestety trójka została podzielona za sprawą przepięknej kobiety – smoczycy jak się okazało – która jednak wybrała Sigurda. Spowodowało to spięcie między przyjaciółmi, ale spór został poniekąd złagodzony. Dorobiła się z nim dziecka (bohetara, którym gramy) oraz doczekała się śmierci z rąk Architekta, który otruł ją w przypływie złości i zazdrości.

Sigurd, mający wtedy trójkę innych dzieci, popadł w nędzę z rozpaczy, więc jego potomkowie, korzystając z jego słabości, zamordowali go i zaczęli wojnę o tron. Maxos, widząc, że Rivellon znowu ginie pod ciałami ofiar, wzywa nas na pomoc, aby zakończyć tę bezsensowną waśń.

Tutaj zaczyna się komedia w dosłownie trzech aktach. Akt pierwszy polega na podbiciu kilku krainek jako start dla naszej wyprawy. Akt drugi wymaga od nas walki z naszym rodzeństwem. Akt trzeci również wymaga potyczkowania się, jednakże zdradziłbym zbyt wiele, gdybym napisał z kim.

243950_20161118011106_1

Jako nowy Imperator, mamy wsparcie od Elfów, Nieumarłych, Krasnoludów, Jaszczurek (Reptilianów?) i Impów. Mamy też ich przedstawicieli – wybranych urzędników/polityków, którzy będą nam zawracać głowę swoimi ciekawymi pomysłami. Wszystko dzięki Maxosowi. Jako, że mamy wojnę, otrzymujemy też wsparcie czterech najlepszych generałów, którzy również nie pozwolą nam się nudzić. Dodatkowo otrzymujemy sterowiec, który zasilany jest przez demona.

Klasyfikując naszych szacownych polityków:

243950_20161118014433_1

Yorrick – szacowny Nieumarły i ich (nie)pokorny przedstawiciel. Nieumarli są (fanatycznie) religijni, więc dyskutując z nim można się przygotować na kary boskie i niechęć Siedmiu (bogów) do nas, jeśli nie robimy, jak nam stare kości rozkazują. Nie mówiąc już o okazjonalnym paleniu “heretycznych” rzeczy. Jak się domyślacie, współczynnik szczęścia w moim przypadku wbił się głęboko w ziemię i powoli docierał do Rowu Mariańskiego.

Falstaff Silvervein – reprezentant Krasnoludów. Zdecydowany kapitalista. Prawdopodobnie babcię by sprzedał, gdyby zaoferowano mu dobrą cenę. Zgadzanie się na jego pomysły może przynieść korzyści majątkowe, ale niekoniecznie zadowolenie naszych popleczników.

243950_20161118014617_1

Trinculo Shortfuse – Syn Trunculo Evenshorterfuse (to trzeba podkreślić). Imp. Aby zadowolić Impy wystarczy pozwolić im coś wysadzić. Bardzo proste w obsłudze stworzenia. W zamian dają nam zaawansowaną technologię wraz z katastrofą ekologiczną w gratisie.

Prospera – opanowana i zimnokriwsta przedstawicielka Jaszczurów. Chyba najsensowniejsza z polityków. Zawsze stara się sensownie argumentować swoje racje oraz próbuje nasze imperium zamienić w republikę. Jej decyzje są dosyć precyzyjne, bo np. rozumie prawa pracowników, ale ma świadomość, że wojna jest ciężkim okresem i niektóre decyzje muszą zostać przełożone na później.

243950_20161118141627_1

Oberon – reprezentant elfów. Jego zachowanie kojarzy mi się ze środowiskami eko, ma dosyć mocno “lewicowe” poglądy i notorycznie doprowadza Yorricka do szału (co akurat mnie bawiło).

Pora teraz na generałów:

243950_20161118011315_1

Henry – taki typowy mięśniak, któremu musisz zaimponować, aby cię polubił. Wystarczy mu trochę alkoholu, aby jęczeć o swojej straconej ręce, czy oku. Generalnie rzecz biorąc typ, którego ego przewyższa inteligencję, ale koniec końców potrafi być miłym typem.

243950_20161118011434_1

Edmund – inteligent. Bardzo zadufany w sobie. Niezbyt lubi się z Henrym przez co wysyłanie ich gdzieś razem spotyka się z protestem obojga. Odnosi się do nas z wyższością, ale też potrafi mieć dobre strony, kiedy się go lepiej pozna.

243950_20161118013307_1

Scarlett – moja ulubiona generał: wesoła, energiczna, lubi mnie mimo wszystko, nie narzeka na wypłatę. Jeśli odpowiednio rozegra się niektóre polityczne wybory, a my będziemy z nią kumplami, wyzna nam swój sekret. Nie powiem jaki!

243950_20161118013337_1

Catherine – kobieta generał, która pała niechęcią do mężczyzn, w tym też do nas (w jednej z rozmów sugerowała powieszenie nas na czele z degeneratami). Dąży do równych praw między kobietami i mężczyznami (co – znowu – doprowadza Yorricka do szału). Da się jednak zmienić jej zdanie o nas, jeśli podejmiemy odpowiednie decyzje.

W grze mamy też księżniczki, które musimy poślubić (chyba musimy – nie wiem, bo mnie zmuszono).

243950_20161118024736_1
Mina Yorricka mówi sama za siebie. “Wybierz mnie, wybierz mnie!” Chyba bardzo chciał zostać moją księżniczką 😉

Można wdać się z nimi w interakcję, doradzać im, a nawet złożyć w ofierze demonowi w zamian za różnej maści pomoce. Szczerze mówiąc – nie wiedzieć czemu – skojarzyło mi się to z Simsami. Nie będę się jednak rozpisywać na temat każdej, bo musiałbym napisać o tym książkę.  Jedynie księżniczka impów jest warta wspomnienia, a dokładniej artykułu w gazecie.

243950_20161118025110_1

Co do samej gazety to jest to ona tylko po to, aby się z nas srogo nabijać.

Naszym zadaniem w grze, poza ciężkimi i skomplikowanymi wyborami politycznymi (między innymi popieranie lub zakazanie małżeństw jednopłciowych, inwestowanie w technologię impów pokroju “połów ryb przy użyciu bomb”, cenzura gazety, która – kolokwialnie mówiąc – robi sobie z nas jaja, pozwolenie kobietom na bycie oficerami, itd.), jest również walczenie z naszym przeciwnikiem na froncie. Możemy to robić za pomocą naszych żołnierzy, a możemy też wspierać nasze jednostki w smoczej formie. Mi osobiście pasowało rozwalanie wszystkiego jako smok (pozdrawiam wszystkie zaprzyjaźnione smoki ;)), uciekanie kawałek od przeciwnika, aby odnowić życie i powrót do masakry.

243950_20161118132750_1

Na pokładzie mamy też Grumio – impa, który dba o rozwijanie naszych jednostek i ulepszanie ich, przez co nasze potyczki stają się prostsze (do momentu, aż wróg również zainwestuje w to samo ulepszenie). O rozwój smoka dba mag Maxos, który pomaga nam zyskiwać nowe umiejętności. Jak się domyślacie – częściej bywałem u Maxosa, bo dużo prościej było uskuteczniać smokoarmagedon niż zastanawiać się nad strategią walki.

243950_20161118011533_1

Dragon Commander to gra pełna wyborów, które przeradzają powagę sytuacji w parodię godną naszych czasów. Bawiłem się przy tym tytule przednio, bowiem gra delikatnie poruszała stereotypy w niemal niekrzywdzący dla nikogo sposób. No – może poza złożonymi w ofierze księżniczkami.

Zdecydowanie polecam!

Mefisto

#077. Divinity: Dragon Commander Read More »

#050. Wydajność gier okiem pingwiniarza

Wydajność gier to temat rzeka w świecie graczy, w szczególności dla świata Linuxa, który od kilku lat jest małymi kroczkami wdrażany do świata wirtualnej rozrywki. Nie wiem czemu powoduje to tyle boleści wśród użytkowników innych platform – w końcu to tylko szansa dla jakiejś części społeczności, aby dołączyć do grona graczy eksplorujących fabułę kolejnej opowieści albo bezmyślnie tłuc co popadnie – zależy, co gra zakłada. “Specjaliści” zakładali i wciąż zakładają ile czasu zajmie Linuxowi upadek w świecie gier. W końcu rozgrywka ma około 5-15% spadek wydajności na pingwinowym systemie (porównując go do Windowsa).

Chciałbym dzisiaj wyjaśnić, co stoi za tym spadkiem klatek na sekundę, które w dwudziestym pierwszym wieku są wyznacznikiem dobrej zabawy, a dla bardziej hardkorowych odmian graczy synonimem wyższości.

1. Gry nie są robione na Linuxa, są portowane z Windowsa.

Oczywista sprawa dla kogoś, kto siedzi w temacie. W uproszczeniu: łatwiej i taniej jest stworzyć “program” (dokładniej nakładkę tłumaczeniową), który opiera się na tłumaczeniu Linuxowi, co robi gra (zasada działania przypomina WINE). Napisanie gry od podstaw, aby działała konkretnie pod dany system byłoby czasochłonne i pieniądzożerne, a jak wiadomo twórcom gier zależy na zyskach, a nie wolontariacie.

Sposób ten działa, a jego “koszt” minimalizuje się wraz z rozwojem firm przeportowujących gry.

W tą nakładkę wlicza się wszystko: grafika, audio, połączenie z siecią… Każdy z osobnych elementów może wpłynąć na wydajność gry, w szczególności, jeśli port jest kiepskiej jakości (takie rzeczy się, niestety, zdarzają).

2. Sterowniki graficzne.

Prawdą jest, że producenci kart graficznych wydają tzw. “game ready graphic card drivers”, które są specjalnie napisane, aby maksymalizować wydajność konkretnej gry. Linux może w obecnej chwili pomarzyć o czymś takim, w szczególności, że kod źródłowy jest zamknięty i społeczność nie może ich doskonalić na własną rękę (jak dzieje się to z innymi aplikacjami z otwartym kodem źródłowym). Chociaż tego typu rzeczy wydarzały się w przeszłości i mam cichą nadzieję, że producenci wrócą do wspierania wydajności pingwinowego systemu.

3. OpenGL a DirectX

OpenGL jest odpowiednikiem DirectX z zaznaczeniem, że OpenGL nie powstał z myślą o grach. Obie rzeczy odpowiadają za przerobienie linijek kodu na piękną (bądź nie) grafikę na ekranie.

Z racji faktu, że OpenGL nie powstał do gier tylko do renderowania grafiki 3D, powoduje to problemy programistów przy przeportowywaniu tytułów na Linuxa. Czasem coś trzeba programistycznie obejść, aby działało, co oznacza, że wydajność gry może spaść. W ostatnich czasach sporo pracy też zostało włożone w jego rozwój, aby stał się trochę bardziej przyjazny w stosunku do gier.

Na szczęście jego następcą jest Vulkan specjalizujący się między innymi w grach, co ma ułatwić i ujednolicić grafikę między różnymi systemami. Nie oznacza to jednak, że w przypadku przeportowania wszystko będzie idealnie dopasowane i port da się bezproblemowo wykonać bez dodatkowej pracy.

Podsumuję to w skrócie: Linux to nie Windows i każdy z systemów wymaga od gry innego działania. Nie jest to jednostronne. Gry przeportowane z Linuxa na Windowsa również gubiłyby ilość klatek na sekundę, ponieważ brak jednolitości w sferze programowania powoduje przestrzeń, gdzie liczy się kreatywność i umiejętności porterów, aby rozwiązać dany problem. Mimo tego, tak długo jak mogę pograć na moim pingwinie, jestem zadowolony. Koniec końców zachowana jest płynność gry przez co żadna strata nie wpływa na moje odczucia, a i bez tego mogę grać, jeśli tylko fabuła mnie wciągnie (wypowiem się o tym w innym wpisie).

Bonusowo: Odświeżanie monitora a ilość klatek na sekundę (fps).

Będę szczery – przeciętny monitor ma częstotliwość odświeżania mieszczącą się między 50-60 Hz (najczęściej jest to 60, Hz). Istnieją specjalne monitory, które mają wyższą częstotliwość. Numerki te przekładają się na to, ile nasze oko może dostrzec klatek na sekundę na danym ekranie. Mówiąc prościej: nie potrzeba mieć w grze 300 fps, gdzie nasze oko zobaczy tylko 60 na monitorze 60 Hz.Także oznacza to, że jeżeli nie mamy lepszego monitora, to duża ilość fps’ów nie zwiększa naszych wizualnych odczuć tak długo jak ilość klatek na sekundę utrzymuje się lub przekracza 60.

Dlaczego o tym piszę? Aby uświadomić Was, że wysoka wydajność niekoniecznie może przekładać się na większe odczucia wizualne. Jeśli zachowana jest płynność to co nam szkodzi skupić się na fabule? Nikt nie musi być lepszy/gorszy od drugiego tak długo jak mamy się po prostu dobrze bawić.

Mefisto

#050. Wydajność gier okiem pingwiniarza Read More »

#046. Star Wars: The Old Republic

Ze wszystkich gier, w które przyszło mi grać, SWTOR (czyli tak jak w tytule) jest tym tytułem, który wywrócił moje życie do góry nogami. Grałem w obie części Star Wars: Knights of The Old Republic (tak zwany KOTOR) i ucieszyłem się, kiedy dowiedziałem się o SWTOR, kontynuacji serii, która budziła (i budzi do dziś) tyle emocji.

SWTOR to gra MMORPG, co oznacza tylko tyle, że swoją rozgrywkę RPG dzielisz z masą ludzi dookoła. Niezbyt to fajne, w szczególności dla takich mruków, jak ja, którzy rzadko dzielą się rozgrywką z innymi osobami (za wyjątkiem pewnych zielonych stworków). Ale tam, w uniwersum na bazie KOTOR’a, możesz grać na własną rękę w towarzystwie przeważnie fanów bądź ludzi zainteresowanych grą, czasem mając styczność z niewyżytym motłochem, który relacji międzyludzkich nie opanował w ogóle. Ale to prawie jak w urzędzie. Jeden ci pomoże, inny powie, że to twoja wina. Z tą różnicą, że jakiś spory czas temu wprowadzono patch, który odbniża poziom Twojej postaci do danej lokacji, przez co nikt nie bawi się w mordowanie ludzi z niższymi poziomami. Od tamtej pory liczy się tylko gra!

Są dwie frakcje: Republika (dla niezorientowanych: ci dobrzy) i Imprerium (dla niezorientowanych: ci źli). Każda liczy po cztery klasy z czego dwie władają mocą, a dwie nie. Moją rozgrywkę skupiłem wokół Jedi (władający mocą po stronie Republiki) i Sith (władający mocą po stronie Imperium). Wszystkie te postaci mają swoją historię, którą ekspolorujesz poprzez wykonywanie misji związanych z daną klasą. SWTOR to nie jest taki klasyczny MMORPG, gdzie musisz się sporo naczytać. Twórcy postarali się o wersję z podkładem aktorów, przez co czuję się jakbym grał w najzwyklejszego RPG z tą różnicą, że za plecami biegają inni ludzie.

Jeżeli chodzi o głosy męskie to polecam grać klasami Sith Warrior i Jedi Knight, bo najlepiej się ich słuchało, a fabuła potrafiła trzymać w napięciu. Niestety nie umiem utożsamiać się z kobiecymi postaciami, więc nie powiem Wam, która klasa ma najlepszy żeński głos. Przepraszam.

Gra posiada masę dodatków (Rise of the Hutt Cartel, Galactic Starfighter, Galactic Strongholds, Shadow of Revan i Knights of the Fallen Empire oraz Knights of the Eternal Throne, który wyjdzie w grudniu) oraz “zajęć dodatkowych”. W “zajęciach dodatkowych” wliczyłbym walki statkami, czy też rozbudowę własnego domu (lub domów, jeśli stać Cię na więcej niż jeden) albo też i dodatkowe planety, na których czają się misje wciągajace nas do nowych wydarzeń w świecie STWOR. Multum wydarzeń społecznościowych zapewnia zabawę nawet jeśli skończyło się rozwój postaci, misje dzienne pozwalają zarobić specjalną walutę na lepszej jakości zbroje. Nie wspominając już o fanach serii Gwiezdnych Wojen, których rozmowy na czacie nadawałyby się na książkę. Takiego wczucia we własną postać nie odczywa się nawet na cosplay’ach.

Do niedawna zagłębiałem się w “rozszerzenie” o nazwie Knights of the Fallen Empire, w którym moja postać zmienia się w Outlandera – kogoś, kto tracąc 5 lat życia wkracza na arenę wojny, jako lider i ostatnia nadzieja przeciwko mocarnemu wrogowi: Eternal Empire pod władaniem krwiożerczego Arcanna. Generalnie rzecz biorąc każda misja to budowanie gruntu pod walkę: rekrutacja nowych członków przymierza, zdobywanie potrzebnych zapasów, czy też działanie drugiej stronie na nerwy (w tym to ja jestem mistrzem).

Nie będę się jednak rozpisywał nad fabułą, ponieważ wyznaję zasadę, że każdy gracz powinien sam zagrać w grę i stwierdzić, czy mu się podoba. Pozwolę sobie udostępnić kilka screenshot’ów, które zrobiłem grając w ostatnie rozdziały.

Czy gra jest warta polecenia? Jeżeli uwielbiasz Gwiezdne Wojny to zdecydowanie powinno się spróbować. Rozgrywka jest darmowa dla całej podstawowej fabuły (do pięćdziesiatego poziomu), więc masz unikalną szansę wczuć się w fabułę nim zdecydujesz, czy gra Ci się rzeczywiście podoba. Potem, jeśli polubisz SWTOR, możesz albo dokupić sobie dodatki, albo wykupić miesięczną subskrypcję (która poza dodatkami pozwoli Ci między innymi korzystać z dodatkowego doświadczenia, czy lepszych przedmiotów oraz co miesiąc zasili Twoje growe konto elektroniczną gotówką do wydania w ich sklepie).

Swoje konto utworzyłem w lutym 2013 roku i od tamtej pory, z mniejszymi bądź dłuższymi przerwami, gram zachłannie dla ciekawej fabuły. Jeżeli masz ochotę wejść do uniwersum Gwiezdnych Wojen, ale nie wiesz, od czego zacząć, daj mi znać. Z chęcią pomogę postawić pierwsze kroki w kierunku nowej przygody.

Mefisto

#046. Star Wars: The Old Republic Read More »

#037. The Elder Scrolls V: Skyrim

72850_20160809182257_1

No i stało się to, co stać się w końcu musiało. Pod wpływem oglądania na szanownym serwisie Youtube różnych interpretacji tejże gry, postanowiłem założyć ciężką zbroję i wyruszyć do krainy zwanej Skyrim, aby zobaczyć, co los przygotował dla mnie tym razem.

Jako, że główny wątek gry i dodatki przeszedłem, będzie to jednorazowy wpis w formie finalnej recenzji i opcjonalnie parę krótszych wpisów na ciekawostki, jeżeli kogoś to zainteresuje. Samej gry jeszcze nie skończyłem, bo zostało mi masę misji pobocznych, które planuję w wolnej chwili ukończyć.

Skyrim, wydana przez Bethesdę w 2011 roku, to piąta część serii The Elder Scrolls, w którą troszkę pograłem parę lat temu, ale z tego powodu, iż mało cierpliwe dziecko byłem, gra nie zrobiła na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Dzisiaj mam odmienne zdanie i do starszych wersji kiedyś na pewno usiądę.

Z góry przepraszam wszystkich za ilość słów, które przyszło mi zmarnować. Sam nie sądziłem, że wyjdzie tego tyle, ile wyjdzie, ale dobra gra zasługuje nawet i na więcej. Mam nadzieję, że się ze mną w tej kwestii zgodzicie.

72850_20160809182352_1

Gra zaczyna się niewinnie. Budzimy się na wozie i wsłuchujemy w konwersację pomiędzy naszymi towarzyszami niedoli. Wychodzi na to, że jedziemy z buntownikami, ich zakneblowanym liderem i jakimś nieokreślonym złodziejaszkiem, który wydaje się bardzo nerwowy. Docieramy do Helgen, gdzie, jak się okazuje, ma się odbyć egzekucja. Między innymi nasza. Oczywiście nie ma nas na liście do ścięcia, a panu z listą jest bardzo przykro, bo mimo tego i tak chcą się mnie pozbyć. W końcu to moja głowa, nie ich, co ich to obchodzi. Ten moment jest też momentem stworzenia wyglądu postaci i nadania sobie imienia.

W tej grze postanowiłem zostać Khajiitem, czyli mówiąc prosto: kotem. Wybór mój opierał się na puszystości jego ogona i faktem, że lubię koty. Jak już wspominałem, nie umiem grać na poważnie, a jeśli kiedyś to się stanie, następnego dnia najprawdopodobniej skończy się świat.

72850_20160809184232_1

Wracając jednak do fabuły. Byłoby to zabawne, gdyby gra kończyła się na mojej egzekucji, ale gracze byliby raczej niezadowoleni z tego tytułu, toteż coś się musiało wydarzyć. Oczywiście, odwiedził nas smok (nie, nie ten, który grał ze mną w Dying Light) i całe miasteczko obrócił w popiół. Dzięki temu udało mi się zbiec z jednym z Gromowładnych żołnieży (Stormcloaks w angielskojęzycznej wersji gry). Wiem też, że można uciec z kimś z Imperium, ale mi się nie udało. Prwadopodobnie dlatego, że biegałem po całej lokacji, aż się ktoś zlitował i pokazał mi, gdzie uciekać.

Po wydostaniu się z miasta ruszyliśmy do rodzinnej wioski mojego nowego przyjaciela, aby powiadomić ich o niebezpieczeństwie. To było proste, bo musiałem iść cały czas za nim i się nie zgubiłem. Jedynie towarzysz mój wlókł się, jakby miał w poważaniu fakt, że smok właściwie siedzi nam na ogonie, nie mówiąc o tym, że Imperium chce nas skrócić o głowę. Miałem wrażenie, że on aż za bardzo dostosował się do zdania “keep calm, there is no rush”.

Po krótkiej pogadance z rodziną mojego powolnego kompana, zostałem oddelegowany do Białej Grani (Whiterun), gdzie miałem poinformować głowę miasta o tym, że zbliża się do nich smok.

Ledwo wyszedłem z miasta i się zgubiłem. Jakby było inaczej to bym się pochorował z rozczarowania. Czy musze mówić, że gra ma mapę? Mało czytelną, ale ją ma. W prawdziwym życiu bardzo dobrze operuję mapą, więc nie wiem czemu zdarza mi się to w grach.

Po jakiejś godzinie zwiedzania, znalazłem właściwą drogę i dotarłem do białograńskich stajni. I tutaj taka refleksja mnie naszła, że kiedy grałem w poprzednią część zwaną Oblivion, pierwsze co zrobiłem w mieście to przypadkowa kradzież konia i zwiedzanie więzienia. Jak się domyślacie, tutaj zrobiłem dokładnie to samo.

Jak już mnie wypuszczono z więzienia to postanowiłem odwiedzić sklep, aby nadmiaru dóbr się pozbyć. Sklep był zamknięty, więc zacząłem się do niego mimowolnie włamywać na oczach straży, nim zauważyłem, co czynię. Zgadnijcie, co się stało? Tak: znowu odsiadka. A przecież powiedziałem, że to było niechcący.

Na szczęście później moim jedynym wykroczeniem było wbieganie w ludzi i rozrzucanie przedmiotów wokół siebie z okazjnalnym pyskowaniem do straży.

Dotarłem do Jarla, głowy miasta, i opowiedziałem mu całą historię z pominięciem wątku o mojej egzekucji. Chwilę potem doszły nas wieści, że smok zaatakował wieżę strażniczą, więc dostałem polecenie, aby się z nim rozprawić. Oczywiście udzielił mi się nastrój na bycie powolnym i poleciałem do (otwartego) sklepu, sprzedając cały niepotrzebny bajzel. Potem ruszyłem z delegacją od Jarla, aby pozbyć się “problemu”.

Dotarłem na miejsce i okazało się, że ze smokiem sobie nie za bardzo powalczę. Dlaczego? Smoki mają to do siebie, że latają, a ja… sprzedałem łuk. Najlepsza decyzja w moim życiu. Poskakałem, pomachałem bronią, powkurzałem się i ostatecznie poczekałem, aż jeden ze straży zginie, żebym mógł wziąć od niego łuk. Także radzę nie być w niebezpieczeństwie przy mnie. Mam nieco spaczone priorytety.

Zabicie smoka było trudną rzeczą, bo on majtał się po niebie, jakby coś go opętało, a ja majtałem się po ziemi, strzelając do niego, zbierając strzały i chowając się w wieży, by zregenerować zdrowie. W końcu jednak smok osiadł na ziemi i zabicie go było prostsze niż odebranie dziecku lizaka.

I wtem smok zaczął płonąć magicznym ogniem, wypalając się co do łuski, aż został z niego tylko szkielet. Magiczny płomień cały czas wędrował w naszą stronę, aż ukazała się informacja o tym, że pochłonęliśmy smoczą duszę. Był to moment, kiedy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy ostatnim dovahkiin – smoczym dziecięciem (dragonborn), śmiertelnikiem o duszy smoka, jedynym, który może uśmiercić prastarą bestię raz, a na dobre. Uśmiercone przez zwykłego śmiertelnika potrafią powstać z martwych z pomocą swoich towarzyszy. Rozwiązaniem na to jest wchłonięcie jego duszy do czego zdolne są smocze dzieci.

72850_20160809221200_1

Uczymy się przy tym krzyku (Thu’um) – rodzaju smoczej mowy, która posiada w sobie niezwykłą moc. Nasze pierwsze słowo to Fus (siła). Jego wykorzystanie pozwala zwalić przeciwników z nóg na chwilkę. I popędzić towarzyszy, by przebierali nogami.

Zaraz po tym niesamowitym zjawisku otrzymujemy wezwanie od Siwobrodych (Greybeards), aby się z nami spotkać, ponieważ chcą się przekonać na własne oczy (i uszy), czy rzeczywiście nosimy w sobie duszę smoka. Zadanie jest proste: mamy sobie na nich krzyknąć, aby mogli poczuć oni siłę naszego Thu’um. Bardzo mi się to podobało, bo przy pomocy Fus popychałem ich na prawo i lewo. Po udanym teście uczymy się dwóch kolejnych słów: Ro (równowaga) i Dah (odepchnięcie), co sprawia, że nasz atak jest dużo bardziej skuteczny.

Tutaj jednak utnę fabułę. Do tych, którzy myślą, że opisałem spory kawałek fabuły – bądźcie spokojni. To, co tutaj opisałem jest niewielką częścią głównego wątku i niesamowicie małą częścią wszystkich dostępnych misji, nie mówiąc już o ilości wyborów, jakie można dokonać. Same misje poboczne potrafią mieć swój wątek i ciągnąć się przez dłuższy czas. Dodatkowo mamy misje związane z instytucjami (np. Akademia Magów w Zimowej Twierdzy – Witherhold College, Gildia Złodziei – Guild of Thieves), możez wybrać między walką z Imperium lub rebeliantami z Gromowładnych (a temu też towarzyszy spora ilość zadań i miast do podbicia).

Pozwólcie, że rozbiję mój werdykt odnośnie gry na poszczególne kategorie.

Fabuła

Jak się domyślacie, fabuła pochłonęła mnie całkowicie. Misje są ciekawe, nie opierają się tylko na zabierz-przynieś-odczep się. Do niektórych postaci wielokrotnie wracamy, aby uzyskać pomoc w walce z przeciwnościami losu. Niektóre można nawet odsunąć od władzy podczas swoich wyborów.

Dodatkowo mamy misje poboczne, instytucje, czy organizacje, gdzie dołączenie do nich równa się z oddaniem się w szpony bóstwa w momencie naszej śmierci. Zastanawiam się, co będzie po śmierci mojego bohatera: w końcu dołączyłem wszędzie, gdzie się da, więc koniec końców ilość tych bóstw czekających na moją pośmiertną posługę zebrała się od groma. Co za tym idzie oni się chyba o mnie pobiją, gdy dziewiąte życie Khajiita się skończy.

Jedyny minus fabuły, który mnie dobijał to pomimo bycia jedynym ratunkiem dla świata, wszyscy traktują Cię jak popychadło. Wchodzisz do miasta po uratowaniu świata, a strażnik zaczyna Ci grozić i kończysz w więzieniu. No przepraszam bardzo, że wszystkich uratowałem. To niechcący było.

Grafika

Grafika jest całkiem dobra, tylko niesamowicie wyblakła. No i cienie tak trochę padają tak jak nie trzeba. Domyślam się, że to po prostu kwestia dostosowywania starego silnika graficznego do teraźniejszych wymogów graczy. Aczkolwiek to można poprawić modami, czy komendami w grze. Ja starałem się grać na klasycznej, niezmodyfikowanej wersji, delektując się surową, ale wciąż ładną grafiką od Bethesdy. Moim zdaniem da się ją przeżyć, a są i miejsca, gdzie można tylko stanąć i podziwiać (i to też robiłem).

Minusem grafiki były błędy z oświetleniem, przez co niekiedy nie widziałem nic w pomieszczeniu, w którym znajdowało się źródło światła, podczas gdy jeden radioaktywny grzybek w jaskini oświetlał ją całą.

Muzyka

Muzyka w grze jest po prostu magiczna. Walka ze smokiem nie byłaby taka mistyczna, gdyby nie pradawna pieśń śpiewana w języku smoków, co brzmi bardzo naturalnie, zważając na fabułę gry. Do muzyki nie mam zastrzeżeń, a oto mały przykład dlaczego:

O samej muzyce wypowiem się jeszcze w ciekawostkach, bo to bardzo obszerny temat w tej grze.

Rozwój postaci

Rozwój postaci i idące razem z tym umiejętności jak kowalstwo, łucznictwo, magia pochłonęły mnie całkowicie. Z oddaniem tłukłem się przez ruiny krasnoludzkich miast, aby wyzbierać ichniejszy metal i nauczyć się tworzyć zbroje ze smoczej łuski i bronie ze smocznych kości.

72850_20160827212755_1

Z jeszcze większym oddaniem dawałem sobie tyłek skopać, by się leczyć non stop i rozwijać lecznictwo. Wszystkie umiejętności rozwija się w trakcie rozgrywki po prostu je używając. Także przykładowo walka jedną bronią owocuje w rozwój broni jednoręcznych, podpalanie wszystkiego jak leci rozwija magię destrukcji (i sprawia, że strażnicy każą Ci przestać, ale kto by się przejmował płonącym strażnikiem).

Każdy nabyty poziom daje nam punkt rozwoju, którym można wzmacniać nasze umiejętności (przykładowo nasz lekki pancerz ma zwiększoną obronę o 20% z każdym zainwestowanym punktem rozwoju).

Jeżeli wykonuje się misje poboczne dla niektórych organizacji, można wtedy do nich dołączyć i zyskać możliwość zmieniania się w różne, dziwne kreatury, a co za tym idzie pojawia się też możliwość rozwoju postaci po przemianie.

Elementy dodatkowe

Gra oferuje masę innych rzeczy, o których mógłbym książkę napisać, bo jest ich tak wiele. W grze stoją puste domy czekające na Ciebie i Twoje złoto, aby je zająć i wypełnić meblami. Wraz z dodatkiem Heartfire można samemu stawiać domy, których budowanie było ciekawą, ale zasobożerną i czasochłonną sprawą. Za pomocą specjalnego amuletu można poślubić dowolengo sprzymierzeńca w grze (bez względu na płeć) i osiedlić się w wybudowanym domu. Ciekawą rzeczą jest też wydobywanie surowców i ich odnawialność po trzydziestu dniach w grze.

72850_20160819001639_1
Dom na jaki mnie stać…

Najzabawniejszą rzeczą w Skyrim jest fizyka. W rzeczywistości wbiegnięcie w przedmiot większy i cięższy od nas nie sprawi, że znacznie się od przesunie. W Skyrim wystrzeli niczym pocisk przed siebie.

Z każdym stawianym krokiem można odkryć nową ciekawostkę, poznać nową rzecz, bądź znaleźć tajemniczy surowiec, który wykopać można jedynie specjalnym narzędziem. Mógłbym pisać i pisać o tego typu rzeczach, ale wolę zostawić to Wam do odkrycia.

Odczucia grania na Linuxie

Jak niektórzy wiedzą, gram w gry na systemie operacyjnym, o którym niektórzy nie mają nawet pojęcia. Postanowiłem opisać krótko moje odczucia grania na systemie, na który ta gra nie została nigdy wydana.

Grałem używając Wine – czegoś, co nazwałbym tłumaczem między działaniem gry i aplikacji na Windowsa, a Linuxem – systemem, którego obecnie używam.

Grę zainstalowałem przez windowsową wersję Steama bez problemów. Od razu uruchomiłem ją i rozpocząłem prygodę. Ponad 110 godzin przegranych i nie miałem żądnych problemów z tytułu grania na innym systemie niż rekomendowany. Miałem stabilne 60 klatek na sekundę przy maksymalnych ustawieniach grafiki. Jedyne, co było nieco irytującą ciekawostką to fakt, że gra z dodatkami nie chciała się wyłączyć, ale bez dodatków robiła to jak należy. Znak od gierkowych bogów, by gry nie wyłączać!

Jak dla mnie efektywność i płynność gry była zadowolająca. Linux i Wine mają ode mnie 9/10 za tę grę.

Ogólna ocena

Powiem w skrócie: polecam. Jak jeszcze polatałem sobie na smoku to tym bardziej jestem skory polecić. Gra ma naprawdę dużo ciekawych elementów, które razem dają niezliczoną ilość godzin do przegrania i cieszenia się fabułą.

Pomimo 110 straconych na tę grę, wciąż nie dotarłem do jej końca. Wciąż jest wiele do odkrycia. I to zamierzam robić: odkrywać.

Mefisto

#037. The Elder Scrolls V: Skyrim Read More »

#010. Two Worlds: sztuka konwersacji czyli moje pierwsze wrażenie z gry

Screenshot-5

Miałem zagrać w Two Worlds (data wydania: 2007), więc jak tylko grę ściągnąłem, zabrałem się za eksplorację fabuły i świata stworzonego przez Reality Pump Studios. Gra została przeportowana na Linuxa przy użyciu wina i chodzi zadowalająco dobrze.

Szczerze mówiąc grę zaczynałem 3 razy, bo za pierwszym razem biegałem po pierwszej (jakże dużej) lokacji i nie wiedziałem, co mam zrobić, a informację o tym, co mam zrobić, tak lekko mówiąc, zignorowałem. Za drugim razem w tak kreatywny sposób pozbyłem się całego zasobu gotówki, że to nadawałoby się na scenariusz jakiejś żenującej komedii, a jak odrobić straty to pojęcia nie miałem. Ale o tym rozpiszę się później.

Proszę wziąć pod uwagę, że cały ten wpis jest poświęcony grze Two Worlds i może zdradzić wam nieco fabuły gry. Obiecuję opisać moje przeżycia i odczucia w taki sposób, aby jak najmniej popsuć radości z grania tym, którzy będą chcieli zagrać.

Zacznę od tego, że gra jest intrygująca. Na początku pojawia się motyw ucieczki i pogoni, ale twórcy nie mówią nam, kto nas goni i po co. Jesteś ty – główny bohater i twoja siostra oraz tajemnica tego, skąd jesteście, dokąd zmierzacie i kogo wnerwiliście. Oczywiście pogoń porywa siostrę, a ty miesiącami jej poszukujesz, trudniąc się zawodem łowcy nagród. Pierwsza misja połączona jest z twoim zawodem i ma ci naświetlić sposób poruszania się postacią.

Screenshot-1

Wyrzuć więc zatem całą logikę za okno, ta gra rządzi się swoimi prawami. Spacją wchodzisz w interakcję ze wszystkim, za pomocą E skczesz. Wszyscy gracze już wiedzą, że będzie ciężko, ale do tego da się przyzwyczaić. Ale to i tak nic. Pod prawym przyciskiem myszy znajduje się magia, zaklęcia magiczne, czy jakkolwiek by to określić, ale również i przewijanie dialogów. I to był mój największy problem przez pierwsze 30 minut gry. Nie wiem czemu, ale uparłem się, że konwersacja z mieszkańcami wiosk odbywa się za pomocą prawego przycisku myszki i raz po razie ładowałem kule ognia w moich rozmówców na początek rozmowy. W ten sposób cała wioska nienawidziła mnie w przeciągu 5 sekund i domagała się haraczu za każde moje przewinienie (nie rozumieli, że w moich stronach tak się rozmowę zaczyna – ogniem w twarz, by było miło, ciepło i przyjemnie). Tak właśnie pozbyłem się wszystkich pieniędzy.

Są też przyciski jak na przykład I, gdzie lądujesz w plecaku i masz stamtąd dostęp do umiejętności, mapy, ekwipunku, magii i reputacji…

Prawo. W grze panuje surowe prawo, jak można zauważyć. Atakowanie wszystkich jak leci nie wchodzi w rachubę. Włażenie komuś do domu też nie. Każda kara ma za zadanie odebrać ci jak największą ilość gotówki, zaokrąglając ją do pełnej liczby (np. masz 5.249 to kary płacisz 5.000).

Oczywiście masz prawo nie płacić, ale musisz wtedy opuścić miasto. No i zawsze możesz się wykłócać, ale w przypadku tej gry nie polecam tego robić, bo i tak skończy się to źle. Dla ciebie, oczywiście.

Screenshot-8

Ciekawym aspektem gry są konie. Strasznie ciężko je prowadzić, non stop ładują się na wszelakie kamienie, górki, a raz nawet koń pacan wbił mi się w tekstury. Skończyło się tym, że dostałem się do miasta, do którego wejść można tylko jedną bramą, otwieraną od zewnątrz. Dobrze, że twórca stworzył kamienie teleportacyjne i mogłem wyjść z miasta, by otworzyć bramę i poruszać się w miarę swobodnie (ja to wszystko robię od końca).

W grze są również wyżej wspomniane teleporty, ale też i wszelkiej maści monumenty, przy których odradzasz się po śmierci bądź odnawiasz utracone życie. Jak również widać na screenshocie teleportu, zrodził się duch orka, którego wcześniej tam utłukłem. Dzieje się tak tylko w nocy. Ale nie narzekam, exp to exp bez względu na to, czy żywy, czy martwy.

Skoro wszystkie aspekty mechaniczne gry omówiłem, pora na fabułę. Osobiście jest dla mnie intrygująca, choć ktoś już zauważył, że sporo gadają jak na starego, klasycznego RPGa. Nie przeszedłem jeszcze gry, by stwierdzić, czy warto grać dla fabuły, czy nie, zresztą jest to trudny temat, ponieważ ja mogę lubić inne rzeczy niż wy. Uważam jednak, że każda gra zasługuje na szansę. Kiedyś w końcu uważałem, że Minecraft to nieciekawa gra, a dzisiaj jest to mój symulator wszystkiego.

A póki co wracam do grania – być może opiszę moje odczucia, gdy grę przejdę i wydam ostateczny werdyk.

Mefisto

#010. Two Worlds: sztuka konwersacji czyli moje pierwsze wrażenie z gry Read More »

#003. Inny system

Notka ta chodziła mi po głowie już od jakiegoś czasu, zatem pozwalam w końcu mojej żądzy przejąć nade mną władzę. Przyznam bez bicia, że komputerami interesuję się odkąd dostałem moją pierwszą maszynę (będzie to z 14-15 lat temu). W porównaniu z możliwościami samego mojego telefonu, była to śmieszna zabawka. Brak internetu w tych czasach to była rutyna, więc ograniczałem się do tego, co miałem w mojej puszce. Na komputerze miałem początkowo dwie gry: Mario i Kapitan Pazur. W obie grałem do bólu, raz po razie, aż się teraz zastanawiam, jakim cudem mi się to nie znudziło. Może dlatego, że klimat tamtych czasów był inny i w gry grało się, bo były dobre i wciągały samą fabułą (fabuła w Mario, haha!)? A może po prostu dlatego, że miałem jakąś dziwną wersję Mario i mogłem zasuwać w obie strony, jak opętany (przejść Mario w lewo – ile emocji!).

Następną grą, którą odpaliłem na tym mocarnym sprzęcie był Warcraft III. Moja karta graficzna nie spełniała minimalnych wymagań gry (całe 8mb) i tekstury postaci ładowały się białe. Ale znowu grało się, aż palce bolały, a noc zmieniała się w dzień.

Potem miałem Heroes of Might & Magic III – grało się w to z ojcem, rodzeństwem, przyjaciółmi, nawet z psem w ostateczności… A sierściuch mnie ogrywał na słodkie oczka. Do dzisiaj wracam do tego tytułu z sentymentu do dni, gdy komputer łoił mi skórę do tego stopnia, że nie ruszałem się z zamku, modląc się o poniedziałek, by zrekrutować nowe jednostki, kiedy sadysta komputer czaił się w mroku i dawał mi do zrozumienia, że żywy tej rozgrywki nie opuszczę (psychicznie zdrowy też nie).

A dalej to miałem już sporo gier.

Assassin’s Creed, Dragon Age, Star Wars, itd. Wszystko, co potrzebuje nałogowy gracz, aby zapełnić wolny czas, a nawet wypchać i ten, który teoretycznie nie był wolny. Grało się dla osiągnięć, dla fabuły, czasem nawet i dla ładnych widoków w grze. Zawsze był jakiś powód. Ale numerem jeden była dla mnie zawsze fabuła, która musiała wciągać. Fabuła była życiem dla samej gry i jej postaci, sprawiała, że wczuwasz się w swoją rolę i ratujesz królestwa, biedne smoki przed agresywnymi księżniczkami, czy po prostu mordujesz wszystkich wokół i cieszysz się z udanej masakry (w każdej części GTA i obowiązkowo Saints Row).

Aczkolwiek, pomimo przydługiego wstępu, nie mam zamiaru rozpisywać się o grach. Na to też przyjdzie pora. Zamiast tego chciałbym napisać o czymś, co zwie się system operacyjny. Zdecydowana większość świata ma Windowsa. Ja sam go miałem do momentu, aż ktoś ukradł mi laptopa (a niech ci zasilacz w twarz wystrzeli, kradzieju!). A potem zaczęła się moja przygota z Mintem.

Mint, a dokładniej Linux Mint to system, który wpadł mi w ręce tak przypadkiem. Skoro i tak skończyłem goły i wesoły, bez pieniędzy na nowy komputer, czy kolejną licencję na Windowsa, postanowiłem go wypróbować. Byłem niechętny, opierałem się, nawet nie potrafiłem z niego korzystać, chociaż nie ma w nim nic trudnego. Była to chyba jedynie kwestia mojej psychiki i korzystania z “nowej” rzeczy. Nie lubiłem go, bo nie chciałem go lubić. Bo co to w końcu było? Miałem Windowsa, a tutaj nagle trzeba się przyzwyczajać do czegoś innego. Wszystko było z nim źle, bo nie chciałem się przestawić. Jeszcze miałem wtedy nieopisaną złość do świata, że to akurat mi skradziono laptopa razem z dorobkiem mojego życia. Wściekałem się, wkurzałem, nie próbowałem nawet zrozumieć, gdy robiłem błąd. Po prosty winny był ten “inny” system, którego nie chciałem poznać.

Po czasie przeszło mi. Przestałem wyzywać Linuxa. Przestałem twierdzić, że jest do niczego i robi mi tylko na złość. Nie robił. Działał tak, jak go twórcy stworzyli. Nie wieszał się, działał szybko i sprawnie na bardzo starym sprzęcie. Nawet udało mi się zainstalować na nim grę, co mi się nawet nie śniło (wiedziałem, że można, ale myślałem, że to jakaś najczarniejsza magia, wiedza tajemna, voodoo i pit w jednym – jednym słowem nie do ogranięcia dla takiej osoby jak ja). Instalacja gry nie była trudna, grę dało się przejść bez problemów. Tą grą była Star Wars: Knights of the Old Republic II. Nie grałem w nic konkretnego przez kilka miesięcy, ponieważ nie miałem na czym. A tutaj nagle takie coś.

Osoba, która zachęciła mnie do Linuxów pokazała mi, jak i przez co instalować gry. Pełen emocji usiadłem i zainstalowałem program zwany WINE (program, który najprośniej można nazwać tłumaczem – tłumaczy Linuxowi, co gra od niego oczekuje i mówi grze, jak na to Linux reaguje). Było to banalnie proste, jak instalowanie aplikacji na andoidzie  – wchodzisz w Google Play i szukasz czego potrzebujesz, klikasz “instaluj”. W tym wypadku jest to Synaptic, który działa na podobnej zasadzie. A potem instalacja gry z płyty i moc była ze mną.

Mint bardzo zaplusował u mnie. Ten nielubiany system dał mi możliwość pogrania w ulubioną grę. Dla miłośnika gier mojego pokroju to sporo, w szczególnie po takim wyposzczeniu. To tak, jak gdyby twój nielubiany kolega z klasy podarował ci nagle kolejną część książki, którą chcesz przeczytać, a której nie możesz nigdzie dostać.

Miałem potem Windowsa do gier razem i Linuxem, któremu wydzieliłem trochę miejsca na dysku (bo dużo nie potrzebował). Na Windowsie tylko grałem; wszystkie prywatne pliki trzymałem na Linuxie, korzystanie z internetu, rysowanie, czy planowanie zagłady ludzkości też odbywało się na Linuxie. Linux stał się potrzebny, niezbędny wręcz do egzystowania w komputerowym świecie.

Niestety mój Windows nr 7 z czasem zaczął się psuć i to nie od mojej głupoty. Wychodzące aktualizacje zagracały go, zainstalowanie Daemon Tools (programu do montowania obrazów płyt) kończyło się czkawką i tysiącej dodatkowych gratów na komputerze, które chociaż wirusami nie były to przejawiały takie zachowanie. Sam program nie chciał działać. Był to dla mnie absurd, że nie mogę zrobić obrazu legalnie kupionej płyty, by się ona po prostu nie zniszczyła pod wpływem mojej intensywnej eksploatacji. Pierwszy raz pojawiło się w mojej głowie takie stwierdzenie, że w Mincie mi to działa, mam odpowiednik Daemon Tools od razu w systemie i nie musiałem nic instalować.

Myślałem też, że to wirus, ale przecież miałem i antywirusa, i niczego nie ściągałem na Windowsie (wszelkie pliki wpierw lądowały na Linuxie, a potem wędrowały na Windowsa po upewnieniu się, że są bezpieczne).

Po długich bólach i bezowonych walkach podjąłem wtedy decyzję, że przechodzę całkowicie na Linuxa, żegnając się z Windowsem na dobre (w prywatnym życiu, w pracy z niego korzystam). I tutaj zaczyna się moja przygoda z grami. Bo o ile miałem ich dużo na Windowsie, na Linuxie zwiększyłem moją kolekcję conajmniej czterokrotnie. Na systemie, na którym myślałem, że mi żadna gra nie będzie działać. Owszem, większość gier nie została zrobiona na Linuxa i bywały z nimi przeboje. Głównie z powodu mojej niewiedzy, rzadziej z braku implementacji czegoś w winie. Jednakże niech pierszy rzuci dyskien ten, kto nigdy nie miał problemu z komputerem, bez względu na system.

Prawda jest taka, że każdy system operacyjny będzie tak idealny, jak ludzie, którzy go tworzą, a także jak ludzie, którzy go używają. Nie ma więc co oczekiwać na ideały. Nie mówię więc, że jest idealnie. Ale Linux mimo wszystko daje radę, idzie do przodu. Powoli, czasem nawet jak krew z nosa, ale się przesuwa. Może i dość często zostaje w tyle, ale Linux biegnie w tym wyścigu z kulą u nogi (brak dużych finansów, by wepchnąć Linuxa bardziej na wierzch), a pomimo przeciwności losu (jak na przykład zablokowany kod źródłowy w programach na Windowsa), potrafi stworzyć program na zasadzie prób i błędów, który skutecznie umożliwi mi używanie gier, czy programów. To jest duży sukces: nie mieć nic, a zrobić z tego wiele. No i mój ulubiony bunt w czystej postaci.

Kolejnym sukcesem Linuxa jest SteamOS. Jest to platforma do gier od Steama oparta na Debianie. Dzięki niej liczba gier na Steamie wspierających Linuxa przekroczyła liczbę 3.000. Wyobraźcie sobie mój opad szczeny, kiedy się o tym dowiedziałem. System, który nie był tworzony do gier, doczekał się portów gier. Wiadomo, jedne porty są lepsze, inne gorsze, głównie robi się nakładki, co może zeżreć dodatkowe zasoby systemu (chociaż jeszcze nie spotkałem gry, które zżerała mi więcej niż było w wymaganiach, a nawet sporo mniej), ale zawsze skupiam się na jednej zasadniczej rzeczy: aby gra chodziła płynnie i dało się w nią grać. Generalnie rzec biorąc to jest to, co otrzymuję. I po cichu liczę na to, że kiedyś gry będą wychodziły na wszystkie systemy i skończy się durna walka “a bo mój system jest lepszy, bo jest wspierany”, a ludzie po prostu zaczną grać w gry dla przyjemności, ewentualnie wspólnej rywalizacji w ramach zabawy. Bo o to w grach chodzi: o granie i dobrą zabawę (oraz hejt na “tych z drugiej frakcji” w grze).

Nigdy nie lubiłem Steama, ale przekonałem się do niego dzięki zasobowi gier, w które mogę pograć na Linuxie. Z 52 gier, które mam w biblitece na Steamie, 31 chodzi ładnie na bezpośrednio na Linuxie, reszta przy pomocy wine, codziennie czytam newsy o nowych grach wydanych na Linuxa (w tej chwili kończę ściągnie Two Worlds, gdzie twórcy użyli wina, by stworzyć Linuxową wersję – spodziewajce się raportu niebawem). Może i są to też stare tytuły, ale nie grałem w tyle gier, że kiedy nadejdzie mi ochota na granie w te najnowsze gry, to będzie już kilka lat później, a gry te, pozwolę sobie zażartować, mogą doczekać się do tego czasu Linuxowej wersji (jak to się stało z Tomb Raiderem, którego ledwo kupiłem, a tu znienacka wsparcie dla Linuxa wyskakuje)…

(pare screenów z różnego okresu mojego giercowania – niektóre zostały zrobione na starym sprzęcie toteż przepraszam za jakość)

Mam nadzieję, że ” Linuxowe dzieje diabła” przypadły wam do gustu (i że nie zanudziłem was opisem). To nie koniec (nie ma tak lekko): mam sporo gier do zagrania, a jeszcze więcej do opisania. Następną notkę poświęcę hołdowi dla niezniszczalnego blaszaka, którego emerytowałem na początku 2016, a następną notką, zaraz po tym, o grze, którą kupiłem dawno temu, a była to moja pierwsza “Linuxowa” gra, którą męczę do dziś.

A teraz wybaczcie. Gry wzywają!

Mefisto

#003. Inny system Read More »

Scroll to Top